Zanim przyleci kruk
Dawniej ludzie nazwali go złowieszczym omenem, ale on był tylko ptakiem. Krukiem. Jego lśniące pióra, jakby utkane z nocnego nieba, błyszczały, gdy przelatywał nad uśpionymi polami. Nikt nie wiedział, skąd przybył. Pojawiał się nagle — nie z hałasem, jak inne ptaki, lecz z ciszą, która miała ciężar obietnicy.
Wioska u stóp starych gór nosiła w sobie więcej smutku niż lat istnienia. Ludzie żyli tu, jakby czekali na coś, czego nie potrafili nazwać. Marzenia umierały tu młodo. Dzieci przestawały śnić, zanim nauczyły się czytać. Starcy odchodzili w milczeniu, jakby całe życie trenowali tę ostatnią ciszę.
Aż pewnego, deszczowego poranka przyleciał kruk.
Na początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, może poza starą Elwirą, która od dawna rozmawiała z drzewami i wiedziała, co szepczą nocne wiatry. Kruk usiadł na jej oknie, a jego czarne oczy nie były puste. Przeciwnie, pełne były obrazów, jakby odbijały inne światy. Elwira, która przez całe życie nosiła w sercu żal po zmarłym synu, nie mówiła nic. Tylko uśmiechnęła się pierwszy raz od lat. Dzień później znaleziono ją martwą w fotelu, z dłonią zaciśniętą na starym medalionie. Ale na jej twarzy pozostał ten sam, spokojny uśmiech.
Kruk nagle tak jak się pojawił tak samo nagle odleciał, ale wrócił tydzień później. Tym razem do chłopca imieniem Marek. Marek nie mówił. Od urodzenia. Lekarze rozkładali ręce, a matka codziennie modliła się o cud. Gdy kruk usiadł na parapecie jego pokoju, chłopiec wstał, podszedł do niego i jak gdyby nigdy nic powiedział: „Śniło mi się, że latam.” Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej rozmowny. Opowiadał o miejscach, których nie widział, o twarzach, które znał z marzeń. Ludzie zaczęli się zjeżdżać z okolicznych wiosek, słysząc o cudownym ptaku. Ale kruk nie przychodził do każdego. Wybierał. I ci, którym spojrzał w oczy, zaczynali inaczej oddychać — jakby ciężar życia był lżejszy.
Jedna z kobiet, młoda wdowa, śniła od lat o spotkaniu z ukochanym w świecie, gdzie nie ma śmierci. Gdy kruk usiadł na jej ramieniu, poczuła ciepło, które nie mogło pochodzić z tego świata. Wieczorem zasnęła, a rankiem nie obudziła się już, ale zostawiła list: „Znalazłam go. Był tam. Czekał. A niebo... niebo jest czarne jak skrzydła.”
Ludzie zaczęli mówić, że kruk nie zwiastuje śmierci, lecz spełnienie. Że nie przynosi końca, ale przejście. Tam, gdzie dla jednych zaczyna się śmierć, dla innych zaczynają się marzenia, których nie odważyli się nigdy wypowiedzieć na głos.
Niektórzy bali się go wciąż, bo bali się niewiadomego bardziej niż śmierci. Bali się tego, że coś jeszcze może się zmienić. Ale ci, którzy odważyli się spojrzeć w czarne oczy ptaka, mówili jedno: tam, po drugiej stronie, nie jesteśmy sami.
Pewnej nocy kruk odleciał na dłużej. Niektórzy czekali. Czas płynął. Aż któregoś poranka przyszedł stary listonosz, ten, który zawsze mówił, że życie nie ma sensu. Wszedł do karczmy, usiadł, spojrzał wszystkim w oczy i powiedział:
— Kruk wraca. Słyszałem go w nocy. I wiem jedno. Tym razem przyleci po mnie.
I uśmiechnął się tak, jak tylko człowiek potrafi, gdy wie, że jego największe marzenie wreszcie się spełni.
Nazajutrz nastała mgła tak gęsta, że nawet dzwony kościelne brzmiały jak przez zasłonę snu. Mieszkańcy wioski snuli się cicho, zerkając ukradkiem na dom listonosza, jakby oczekiwali czegoś, czego nie da się opisać słowami. On sam siedział już gotowy w odświętnym ubraniu, z kapeluszem na głowie który miał założony tylko raz, gdy jego żona umarła. Na stole położył trzy stare znaczki i list, którego nigdy nie odważył się wysłać.
A potem…potem pojawił się dźwięk.
Nie był to krzyk ptaka, nie był to szelest skrzydeł. To było coś głębszego, jak echo wspomnień, które ożyły. Kruk usiadł na jego parapecie bez słowa. Listonosz wstał, bez lęku, bez zdziwienia. Podszedł. Spojrzeli sobie w oczy — starego człowieka i wiecznego ptaka.
— Dobrze, że jesteś — powiedział.
Tej nocy zgasła jedna lampa w wiosce. A rano, gdy sąsiad przyniósł bochenek chleba, znalazł pokój pusty. Tylko kartka leżała na stole. Krótkie zdanie, niedokończone zdaniem śmiertelników:
„Poszedłem dostarczyć ostatni list.”
Od tej pory kruk nie przylatywał już tak często, ale gdy się pojawiał, nie budził już lęku. Dzieci, które wcześniej uczono się go bać, teraz rysowały go na ścianach kredą, z błyszczącymi oczami i skrzydłami jak rozpostarte niebo. Ludzie mówili o nim szeptem, ale z czułością — Ptak Przejścia, Skrzydlaty Strażnik, Ten, który zwiastuje Marzenia.
A potem zdarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.
Kruk przyleciał… do całej wioski.
Pewnej nocy usiadł na starej wieży kościelnej. Czarne skrzydła rozpostarł na tle księżyca, który tamtego wieczoru świecił jaśniej niż kiedykolwiek. I wtedy coś przyśniło się każdemu, wszystkim naraz.
Śnili o świecie, w którym nie było granic między duszami. O kwiatach na łąkach, które nigdy nie więdły, o głosach tych, którzy odeszli, ale nigdy nie zamilkli. O uczuciach czystych jak źródlana woda i o domach zbudowanych z muzyki i światła. Rano obudzili się odmienieni. Nie młodsi, nie zdrowsi, ale pełniejsi, ale zupełnie inni, jakby coś ukrytego w ich wnętrzu zostało wreszcie odnalezione.
Od tego czasu ludzie w wiosce zaczęli mówić, że kruk nie tylko przynosi przejście, ale przypomina i spełnia marzenia.
Przypomina, że to, co najważniejsze, nie ginie. Że
marzenia, nawet te najbardziej niewypowiedziane, nigdy nie umierają, a po
prostu czekają. Czekają na ciszę. Na spojrzenie. Na skrzydło czarne jak noc,
które spocznie na ramieniu i powie bez słów:
„Teraz twoja kolej.”
Minęły lata. Wioska się zmieniła. Nie zniknęły z niej śmierć ani smutek, ale już nikt nie mówił, że życie jest tylko czekaniem na koniec. Pamięć o kruku przetrwała w pieśniach, które dzieci śpiewały przy ogniskach i w listach, które dorośli pisali do tych, których już nie było nie po to, by je wysłać, lecz by pozostawić własne tajemnice, marzenia i powiedzieć prawdę płynącą z serca i duszy.
Marek wyrósł na mężczyznę cichego, ale niosącego w spojrzeniu światło, którego inni nie rozumieli. Nigdy nie opuścił wioski. Został, aby przypominać. Opowiadał dzieciom o tym, co widział we śnie tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy przemówił: o lataniu bez skrzydeł, o dolinach, gdzie rzeka płynie wspomnieniami i o śmiechu, który brzmi jak głos tych, którzy kochali nas najbardziej.
Zbudował małą bibliotekę — choć sam nigdy nie nauczył się dobrze pisać. Każda książka, którą tam przynosił, była pełna opowieści ludzi, których dotknął kruk. Ich marzenia, sny, listy, których nigdy nie wysłano. Wszystkie zbierał z cierpliwością ogrodnika sadzącego słowa zamiast ziaren.
Aż nadszedł dzień, w którym Marek usiadł na wzgórzu. Tym samym, z którego patrzył w niebo jako dziecko. Był już stary. Ręce mu drżały, ale serce miał spokojne.
Kruk pojawił się o zmierzchu.
Nie było strachu. Nie było nawet zaskoczenia. Marek tylko spojrzał i skinął głową, jakby mówił: „Spóźniłeś się, ale dobrze, że jesteś.”
Potem zasnął.
Nie umarł od razu. Ludzie mówili, że przez trzy dni leżał w swojej chacie, oddychając cicho, z uśmiechem, jakby słuchał muzyki, której nikt inny nie słyszał. A kiedy nadszedł moment, nie było łez. Tylko cisza — głęboka, pełna, święta.
Na jego stole znaleziono jedną kartkę papieru. Na niej, nieporadnym pismem, widniało tylko jedno zdanie:
„Już nie śnię, teraz naprawdę latam i spełniam marzenia.”