30 czerwca 2025

Zanim przyleci kruk

 

Zanim przyleci kruk

Dawniej ludzie nazwali go złowieszczym omenem, ale on był tylko ptakiem. Krukiem. Jego lśniące pióra, jakby utkane z nocnego nieba, błyszczały, gdy przelatywał nad uśpionymi polami. Nikt nie wiedział, skąd przybył. Pojawiał się nagle — nie z hałasem, jak inne ptaki, lecz z ciszą, która miała ciężar obietnicy.

Wioska u stóp starych gór nosiła w sobie więcej smutku niż lat istnienia. Ludzie żyli tu, jakby czekali na coś, czego nie potrafili nazwać. Marzenia umierały tu młodo. Dzieci przestawały śnić, zanim nauczyły się czytać. Starcy odchodzili w milczeniu, jakby całe życie trenowali tę ostatnią ciszę.

Aż pewnego, deszczowego poranka przyleciał kruk.

Na początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, może poza starą Elwirą, która od dawna rozmawiała z drzewami i wiedziała, co szepczą nocne wiatry. Kruk usiadł na jej oknie, a jego czarne oczy nie były puste. Przeciwnie, pełne były obrazów, jakby odbijały inne światy. Elwira, która przez całe życie nosiła w sercu żal po zmarłym synu, nie mówiła nic. Tylko uśmiechnęła się pierwszy raz od lat. Dzień później znaleziono ją martwą w fotelu, z dłonią zaciśniętą na starym medalionie. Ale na jej twarzy pozostał ten sam, spokojny uśmiech.

Kruk nagle tak jak się pojawił  tak samo nagle odleciał, ale wrócił tydzień później. Tym razem do chłopca imieniem Marek. Marek nie mówił. Od urodzenia. Lekarze rozkładali ręce, a matka codziennie modliła się o cud. Gdy kruk usiadł na parapecie jego pokoju, chłopiec wstał, podszedł do niego i jak gdyby nigdy nic powiedział: „Śniło mi się, że latam.” Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej rozmowny. Opowiadał o miejscach, których nie widział, o twarzach, które znał z marzeń. Ludzie zaczęli się zjeżdżać z okolicznych wiosek, słysząc o cudownym ptaku. Ale kruk nie przychodził do każdego. Wybierał. I ci, którym spojrzał w oczy, zaczynali inaczej oddychać — jakby ciężar życia był lżejszy.

Jedna z kobiet, młoda wdowa, śniła od lat o spotkaniu z ukochanym w świecie, gdzie nie ma śmierci. Gdy kruk usiadł na jej ramieniu, poczuła ciepło, które nie mogło pochodzić z tego świata. Wieczorem zasnęła, a rankiem nie obudziła się już, ale zostawiła list: „Znalazłam go. Był tam. Czekał. A niebo... niebo jest czarne jak skrzydła.”

Ludzie zaczęli mówić, że kruk nie zwiastuje śmierci, lecz spełnienie. Że nie przynosi końca, ale przejście. Tam, gdzie dla jednych zaczyna się śmierć, dla innych zaczynają się marzenia, których nie odważyli się nigdy wypowiedzieć na głos.

Niektórzy bali się go wciąż, bo bali się niewiadomego bardziej niż śmierci. Bali się tego, że coś jeszcze może się zmienić. Ale ci, którzy odważyli się spojrzeć w czarne oczy ptaka, mówili jedno: tam, po drugiej stronie, nie jesteśmy sami.

 

Pewnej nocy kruk odleciał na dłużej. Niektórzy czekali. Czas płynął. Aż któregoś poranka przyszedł stary listonosz, ten, który zawsze mówił, że życie nie ma sensu. Wszedł do karczmy, usiadł, spojrzał wszystkim w oczy i powiedział:

— Kruk wraca. Słyszałem go w nocy. I wiem jedno. Tym razem przyleci po mnie.

I uśmiechnął się tak, jak tylko człowiek potrafi, gdy wie, że jego największe marzenie wreszcie się spełni.

Nazajutrz nastała mgła tak gęsta, że nawet dzwony kościelne brzmiały jak przez zasłonę snu. Mieszkańcy wioski snuli się cicho, zerkając ukradkiem na dom listonosza, jakby oczekiwali czegoś, czego nie da się opisać słowami. On sam siedział już gotowy  w odświętnym ubraniu, z kapeluszem na głowie który miał założony  tylko raz, gdy jego żona umarła. Na stole położył trzy stare znaczki i list, którego nigdy nie odważył się wysłać.

A potem…potem  pojawił się dźwięk.

Nie był to krzyk ptaka, nie był to szelest skrzydeł. To było coś głębszego, jak echo wspomnień, które ożyły. Kruk usiadł na jego parapecie bez słowa. Listonosz wstał, bez lęku, bez zdziwienia. Podszedł. Spojrzeli sobie w oczy — starego człowieka i wiecznego ptaka.

— Dobrze, że jesteś — powiedział.

Tej nocy zgasła jedna lampa w wiosce. A rano, gdy sąsiad przyniósł bochenek chleba, znalazł pokój pusty. Tylko kartka leżała na stole. Krótkie zdanie, niedokończone zdaniem śmiertelników:

Poszedłem dostarczyć ostatni list.”

Od tej pory kruk nie przylatywał już tak często, ale gdy się pojawiał, nie budził już lęku. Dzieci, które wcześniej uczono się go bać, teraz rysowały go na ścianach kredą, z błyszczącymi oczami i skrzydłami jak rozpostarte niebo. Ludzie mówili o nim szeptem, ale z czułością — Ptak Przejścia, Skrzydlaty Strażnik, Ten, który zwiastuje Marzenia.

A potem zdarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.

Kruk przyleciał… do całej wioski.

Pewnej nocy usiadł na starej wieży kościelnej. Czarne skrzydła rozpostarł na tle księżyca, który tamtego wieczoru świecił jaśniej niż kiedykolwiek. I wtedy coś przyśniło się każdemu, wszystkim naraz.

Śnili o świecie, w którym nie było granic między duszami. O kwiatach na łąkach, które nigdy nie więdły, o głosach tych, którzy odeszli, ale nigdy nie zamilkli. O uczuciach czystych jak źródlana woda i o domach zbudowanych z muzyki i światła. Rano obudzili się odmienieni.  Nie młodsi, nie zdrowsi, ale pełniejsi, ale zupełnie inni,  jakby coś ukrytego w ich wnętrzu zostało wreszcie odnalezione.

Od tego czasu ludzie w wiosce zaczęli mówić, że kruk nie tylko przynosi przejście, ale przypomina i spełnia marzenia.

Przypomina, że to, co najważniejsze, nie ginie. Że marzenia, nawet te najbardziej niewypowiedziane, nigdy nie umierają, a po prostu czekają. Czekają na ciszę. Na spojrzenie. Na skrzydło czarne jak noc, które spocznie na ramieniu i powie bez słów:
„Teraz twoja kolej.”

Minęły lata. Wioska się zmieniła. Nie zniknęły z niej śmierć ani smutek, ale już nikt nie mówił, że życie jest tylko czekaniem na koniec. Pamięć o kruku przetrwała w pieśniach, które dzieci śpiewały przy ogniskach i w listach, które dorośli pisali do tych, których już nie było  nie po to, by je wysłać, lecz by pozostawić własne tajemnice, marzenia i powiedzieć  prawdę płynącą z serca i duszy.

Marek wyrósł na mężczyznę cichego, ale niosącego w spojrzeniu światło, którego inni nie rozumieli. Nigdy nie opuścił wioski. Został, aby przypominać. Opowiadał dzieciom o tym, co widział we śnie tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy przemówił: o lataniu bez skrzydeł, o dolinach, gdzie rzeka płynie wspomnieniami i o śmiechu, który brzmi jak głos tych, którzy kochali nas najbardziej.

Zbudował małą bibliotekę — choć sam nigdy nie nauczył się dobrze pisać. Każda książka, którą tam przynosił, była pełna opowieści ludzi, których dotknął kruk. Ich marzenia, sny, listy, których nigdy nie wysłano. Wszystkie zbierał z cierpliwością ogrodnika sadzącego słowa zamiast ziaren.

Aż nadszedł dzień, w którym Marek usiadł na wzgórzu. Tym samym, z którego patrzył w niebo jako dziecko. Był już stary. Ręce mu drżały, ale serce miał spokojne.

Kruk pojawił się o zmierzchu.

Nie było strachu. Nie było nawet zaskoczenia. Marek tylko spojrzał i skinął głową, jakby mówił: Spóźniłeś się, ale dobrze, że jesteś.”

Potem zasnął.

Nie umarł od razu. Ludzie mówili, że przez trzy dni leżał w swojej chacie, oddychając cicho, z uśmiechem, jakby słuchał muzyki, której nikt inny nie słyszał. A kiedy nadszedł moment, nie było łez. Tylko cisza — głęboka, pełna, święta.

Na jego stole znaleziono jedną kartkę papieru. Na niej, nieporadnym pismem, widniało tylko jedno zdanie:

Już nie śnię, teraz naprawdę latam i spełniam marzenia.”

 

 

Gorczel

 

Gorczel

W najgłębszych czeluściach piekielnych, tam gdzie lawa ścieka ze ścian jak pot diabelskiej ziemi, a jęki potępionych mieszają się z trzaskiem wiecznego ognia, Belzebub kroczył samotnie przez korytarze swego królestwa. Każdy jego krok rozbrzmiewał pustym echem, jakby samo Piekło nie chciało już z nim rozmawiać.

Coś było nie tak.

Jego skrzydła, niegdyś czarne jak grzech pierworodny teraz wiotczały, pozbawione siły. Oczy, dawniej płonące niczym dwie czerwone gwiazdy, przygasły, a twarz, zwykle wykrzywiona szyderczym uśmiechem, zbladła, stając się maską zmęczenia.

To tylko osłabienie — powtarzał sobie, opierając się o zakrzywiony trójząb. — Może jakaś przeklęta zaraza z górnych światów...

Ale to nie była zwykła choroba. Jego kaszel nie przypominał żadnej znanej mu plagi. Był głęboki, jakby wydobywał się z samego dna otchłani. Każde jego kichnięcie trzęsło murami Piekła, ale nie z potęgi, lecz z bólu.

Czarcie medyki, szepcząc starożytne formuły, podsuwały mu kielichy pełne siarki, czarne zioła zrodzone w zakamarkach przeklętych lasów, nawet krew aniołów zdobywaną z najwyższym trudem podczas wojen,  lecz nic nie działało. Każde zaklęcie, każdy eliksir tylko pogarszał stan Władcy. Skóra mu szarzała, oddech się skracał, a serce …To czarne, zimne serce, które kiedyś biło tylko z nienawiści  zaczęło go boleć... jakby coś z zewnątrz je naciskało.

I wtedy zaczął słyszeć szepty. Nie były to szepty demonów. Przyzwyczajony był do ich jęków i pochlebstw. To były inne dźwięki, ciche, łagodne, jak podmuch wiatru w lesie, jak krople deszczu na ziemi.

To były modlitwy. Z początku ignorował je. Ale im bardziej gasł, tym były wyraźniejsze. Psalmy, błagania, łzy wypowiadane szeptem przez ludzkie usta. Nie walka, nie przemoc, a czysta skrucha, która jak krople wody przedzierała się przez najtwardsze skały piekielnych murów.

Belzebub zrozumiał.

To nie trucizna go niszczyła. Nie bunt w szeregach demonów, nie bunt grzeszników. To światłość przeniknęła przez szczeliny piekła. Ludzie — ci słabi, ci których gnębił przez wieki wreszcie zaczęli modlić się nie ze strachu, lecz z wiary. I te modlitwy nie uderzały w niego mieczem, lecz dłonią. Belzebub nie znał słabości. Władza była jego naturą. Ale teraz każdy szept był jak gwóźdź, każda skrucha  jak nóż.

W jednej z ostatnich chwil ciemności, stojąc samotnie nad kotłem pełnym wrzącej krwi, Belzebub uniósł wzrok ku górze. Przez szczelinę w sklepieniu lochu — szczelinę, której wcześniej nie było  wlewała się smuga światła. Nie raziła go. Po raz pierwszy od stworzenia otchłani... nie bolało.

W końcu dotarło do niego. To nie była choroba ciała. To była utrata sensu. Jego moc żywiła się grzechem, a ten zaczął wygasać w sercach ludzi. Modlitwa, która nie prosiła o ratunek, lecz przebaczenie, uderzała mocniej niż miecz archanioła. Wkrótce nawet ogień piekielny zaczął przygasać. Demony, zagubione i zdezorientowane, błąkały się bez celu. A Belzebub, z oczami jak cienie mrocznej otchłani opadł na kolana w komnacie swego tronu. Cisza, której nigdy nie znał, ogarnęła lochy.

Nie umarł. Nie mógł. Ale przestał być Władcą.

I od tego dnia, wśród demonów szeptano nową opowieść, że największym wrogiem piekła nie jest anioł... lecz modlitwa.

W piekielnej ciszy, która po raz pierwszy nie była przerywana krzykiem, coś zaczęło się rodzić. Nie był to lęk, lecz pytanie. Wśród demonów, które dotąd znały tylko rozkaz i ryk pojawiła się wątpliwość. Skąd pochodziła ta siła, która złamała ich pana bez dotknięcia? Kto wypowiedział słowa tak ciche, że rozsadziły mury piekieł?

Jeden z nich, młody i nisko urodzony demon imieniem Gorczel, zrodzony z pogardy i wychowany w ogniu, postanowił to sprawdzić. Nikt go nie powstrzymał, nawet najstarsze demony patrzyły na jego odejście z czymś, co przypominało… nadzieję. To uczucie nie należało do piekła, a jednak teraz rozlewało się jak mgła.

Gorczel wyszedł przez zranione bramy Otchłani  tam, gdzie światło modlitwy zostawiło pęknięcia. Przebił się przez warstwy ludzkiej rzeczywistości i zjawił się na Ziemi, w miejscu zupełnie mu nieznanym: w klasztorze położonym na szczycie ośnieżonej góry.

Zamierzał zniszczyć źródło szeptów, które raniły Pana Piekieł. Lecz gdy wszedł do klasztoru, nie zastał tam potężnych wojowników. Znalazł starców w habitach, młodych nowicjuszy z pochylonymi głowami i jedno dziecko, śpiewające psalm, patrząc przez witraż na wschodzące słońce.

I wtedy usłyszał to wyraźnie. Modlitwa nie była zaklęciem. Nie była bronią. Była po prostu… czystością. Nadzieją, która trwa, nawet w najciemniejszej godzinie.

Gorczel nie mógł się ruszyć. Coś ścisnęło jego wnętrze. Nie strach, lecz coś głębszego. Zrozumiał, że modlitwa nie pokonała Belzebuba dlatego, że była silna. Pokonała go, bo był pusty.

Demon po raz pierwszy nie wrócił do piekła. Został tam. Milczący, ukryty, obserwując ludzi. Najpierw z pogardą. Potem z ciekawością. A potem… z czymś, co przypominało żal.

Lata mijały. A w piekle tymczasem Belzebub gasł. Bez nowego paliwa, bez nienawiści, zazdrości, bez lęku, który niegdyś spływał strumieniami z ludzkich serc. Jego moc topniała jak śnieg pod dotykiem słońca. Nie mógł umrzeć. Ale nie mógł też żyć. Leżał, blady, jak relikt przeszłości.

Aż któregoś dnia piekło się zatrzęsło. Lecz nie od gniewu, ale od przebudzenia. Wrota Otchłani otworzyły się same, a do środka wszedł ten, który kiedyś był demonem. To był Gorczel, teraz odziany w biały płaszcz, z oczami, które widziały zbyt wiele zła, by je powtarzać i z sercem, które zaczęło bić… naprawdę.

Uklęknął przed dawnym władcą.

— Nie przyszedłem cię zabić, Belzebubie. Przyszedłem zamknąć piekło.

— Ty??? Nawróciłeś się? — wychrypiał Belzebub z niedowierzaniem.

— Nie. Ale zrozumiałem, że  Piekło istnieje nie dlatego, że ludzie grzeszą. Ono żyje, dopóki w nich nie ma skruchy. A teraz… teraz coraz więcej ludzi wybiera światło.

Belzebub spojrzał w górę. Jego lochy zaczęły się kruszyć. Ściany piekła pękały. Nie od walki, lecz od tego, że przestały być potrzebne. W ostatnim akcie, nie jak król, lecz jak cień, Belzebub rozpuścił się w ciemności. Nie było triumfu. Nie było wybuchu. Tylko cichy szept: „Przebaczcie”.

 

Kiedy Gorczel powrócił z Ziemi, nie był już tym samym demonem.

Nie nosił już rogów, lecz białą maskę wykutą z wosku — symbol niezrozumiałego dla innych demonów przejścia. Ale nie był też aniołem. Nie poznał łaski. Tylko prawdę. A prawda była zimna. Zszedł do najgłębszego lochu, gdzie Belzebub leżał niczym rozkładające się wspomnienie.

— Przyszedłem, bo zobaczyłem, co ludzie nazywają światłem — powiedział cicho.  I wiem, że to nie wybawienie. To tylko inny rodzaj ognia.

Belzebub uniósł głowę, w której tlił się jeszcze cień dawnych iskier.

— Więc… ich modlitwy kłamią? — zapytał zachrypniętym głosem.

Gorczel uśmiechnął się gorzko.

— Nie. One są prawdziwe. Ale tylko dopóki człowiek się boi. Gdy lęk wraca, rodzi się gniew. A z gniewu znowu rodzi się piekło. Ono nie umiera. Ono śpi.

Belzebub patrzył na swojego byłego sługę jak na zwiastuna.

— Więc… nie przyszła zagłada. Przyszło odrodzenie?

— Przyszło oczyszczenie — odpowiedział Gorczel. I nowy początek.

Z ramienia zrzucił biały płaszcz. Pod nim nie było skóry, tylko dym, który wił się jak dusze potępionych. Oczy znów zapłonęły czerwienią.

— Ty???… Wracasz do nas? — wyszeptał Belzebub.

— Nie — odparł Gorczel. —Ja was zastąpię.

I wtedy mury piekła zapłakały ogniem. Nie od modlitw, ale od nowych grzechów, które znów zaczęły spływać z Ziemi. Ludzkość zmęczyła się skruchą. Wracały wojny. Wracał strach. Wracała pycha.

A każde słowo wypowiedziane z nienawiścią, każdy czyn napędzany zazdrością, był jak tlen dla nowego władcy.

Belzebub zginął nie z ręki anioła, lecz od oddechu tych, których sam stworzył.

Gorczel stanął na jego tronie, a Piekło zadrżało, jakby z ulgą.

I wtedy zapadła cisza. Ale nie była to cisza pokoju. Była to cisza oczekiwania.

Bo nowe piekło, bardziej wyrafinowane, ukryte pod pozorami dobra  właśnie otworzyło oczy.

A ludzkość... znów spała.

Niektórzy mówią, że piekło to miejsce. Inni, że to stan duszy. Ale ci, którzy wiedzą więcej, mówią: Piekło patrzy.” Nie z dołu. Nie zza ogni. Ale z lustra. Z ekranu. Z myśli, które karmisz nocą, gdy nikt nie widzi.

Nie ma już rogów, nie ma siarki, nie ma łańcuchów.

Nowe piekło jest ciche. Zna twoje wątpliwości. Zna twoje pragnienia. Zna twoje ale po słowie „dobro”.

Gorczel — teraz bezimienny  nie potrzebuje krzyków. Wystarczy, że słucha. Wystarczy, że czeka. Bo wie, że człowiek rzadko wybiera światło bez cienia. W świątyniach słychać jeszcze modlitwy. Ale ich echo dociera do lochów, które znów oddychają. I w samym sercu nowego piekła, zbudowanego z pychy, żalu i obojętności słychać szept, cichy jak pękające sumienie:

„Nie muszę cię zabierać… Wystarczy, że pozwolę ci iść sam.”

I to właśnie jest nowy ogień. Bez płomieni. Bez dymu. Tylko z twoim cieniem… który od dawna idzie przodem.

Absolutny zegarmistrz pustki

  Absolutny zegarmistrz pustki Zanim narodził się czas, zanim cokolwiek mogło zaistnieć, coś już czekało. Wszystko zaczęło się od ciem...