Gorczel
W najgłębszych czeluściach piekielnych, tam gdzie lawa ścieka ze ścian jak pot diabelskiej ziemi, a jęki potępionych mieszają się z trzaskiem wiecznego ognia, Belzebub kroczył samotnie przez korytarze swego królestwa. Każdy jego krok rozbrzmiewał pustym echem, jakby samo Piekło nie chciało już z nim rozmawiać.
Coś było nie tak.
Jego skrzydła, niegdyś czarne jak grzech pierworodny teraz wiotczały, pozbawione siły. Oczy, dawniej płonące niczym dwie czerwone gwiazdy, przygasły, a twarz, zwykle wykrzywiona szyderczym uśmiechem, zbladła, stając się maską zmęczenia.
— To tylko osłabienie — powtarzał sobie, opierając się o zakrzywiony trójząb. — Może jakaś przeklęta zaraza z górnych światów...
Ale to nie była zwykła choroba. Jego kaszel nie przypominał żadnej znanej mu plagi. Był głęboki, jakby wydobywał się z samego dna otchłani. Każde jego kichnięcie trzęsło murami Piekła, ale nie z potęgi, lecz z bólu.
Czarcie medyki, szepcząc starożytne formuły, podsuwały mu kielichy pełne siarki, czarne zioła zrodzone w zakamarkach przeklętych lasów, nawet krew aniołów zdobywaną z najwyższym trudem podczas wojen, lecz nic nie działało. Każde zaklęcie, każdy eliksir tylko pogarszał stan Władcy. Skóra mu szarzała, oddech się skracał, a serce …To czarne, zimne serce, które kiedyś biło tylko z nienawiści zaczęło go boleć... jakby coś z zewnątrz je naciskało.
I wtedy zaczął słyszeć szepty. Nie były to szepty demonów. Przyzwyczajony był do ich jęków i pochlebstw. To były inne dźwięki, ciche, łagodne, jak podmuch wiatru w lesie, jak krople deszczu na ziemi.
To były modlitwy. Z początku ignorował je. Ale im bardziej gasł, tym były wyraźniejsze. Psalmy, błagania, łzy wypowiadane szeptem przez ludzkie usta. Nie walka, nie przemoc, a czysta skrucha, która jak krople wody przedzierała się przez najtwardsze skały piekielnych murów.
Belzebub zrozumiał.
To nie trucizna go niszczyła. Nie bunt w szeregach demonów, nie bunt grzeszników. To światłość przeniknęła przez szczeliny piekła. Ludzie — ci słabi, ci których gnębił przez wieki wreszcie zaczęli modlić się nie ze strachu, lecz z wiary. I te modlitwy nie uderzały w niego mieczem, lecz dłonią. Belzebub nie znał słabości. Władza była jego naturą. Ale teraz każdy szept był jak gwóźdź, każda skrucha jak nóż.
W jednej z ostatnich chwil ciemności, stojąc samotnie nad kotłem pełnym wrzącej krwi, Belzebub uniósł wzrok ku górze. Przez szczelinę w sklepieniu lochu — szczelinę, której wcześniej nie było wlewała się smuga światła. Nie raziła go. Po raz pierwszy od stworzenia otchłani... nie bolało.
W końcu dotarło do niego. To nie była choroba ciała. To była utrata sensu. Jego moc żywiła się grzechem, a ten zaczął wygasać w sercach ludzi. Modlitwa, która nie prosiła o ratunek, lecz przebaczenie, uderzała mocniej niż miecz archanioła. Wkrótce nawet ogień piekielny zaczął przygasać. Demony, zagubione i zdezorientowane, błąkały się bez celu. A Belzebub, z oczami jak cienie mrocznej otchłani opadł na kolana w komnacie swego tronu. Cisza, której nigdy nie znał, ogarnęła lochy.
Nie umarł. Nie mógł. Ale przestał być Władcą.
I od tego dnia, wśród demonów szeptano nową opowieść, że największym wrogiem piekła nie jest anioł... lecz modlitwa.
W piekielnej ciszy, która po raz pierwszy nie była przerywana krzykiem, coś zaczęło się rodzić. Nie był to lęk, lecz pytanie. Wśród demonów, które dotąd znały tylko rozkaz i ryk pojawiła się wątpliwość. Skąd pochodziła ta siła, która złamała ich pana bez dotknięcia? Kto wypowiedział słowa tak ciche, że rozsadziły mury piekieł?
Jeden z nich, młody i nisko urodzony demon imieniem Gorczel, zrodzony z pogardy i wychowany w ogniu, postanowił to sprawdzić. Nikt go nie powstrzymał, nawet najstarsze demony patrzyły na jego odejście z czymś, co przypominało… nadzieję. To uczucie nie należało do piekła, a jednak teraz rozlewało się jak mgła.
Gorczel wyszedł przez zranione bramy Otchłani tam, gdzie światło modlitwy zostawiło pęknięcia. Przebił się przez warstwy ludzkiej rzeczywistości i zjawił się na Ziemi, w miejscu zupełnie mu nieznanym: w klasztorze położonym na szczycie ośnieżonej góry.
Zamierzał zniszczyć źródło szeptów, które raniły Pana Piekieł. Lecz gdy wszedł do klasztoru, nie zastał tam potężnych wojowników. Znalazł starców w habitach, młodych nowicjuszy z pochylonymi głowami i jedno dziecko, śpiewające psalm, patrząc przez witraż na wschodzące słońce.
I wtedy usłyszał to wyraźnie. Modlitwa nie była zaklęciem. Nie była bronią. Była po prostu… czystością. Nadzieją, która trwa, nawet w najciemniejszej godzinie.
Gorczel nie mógł się ruszyć. Coś ścisnęło jego wnętrze. Nie strach, lecz coś głębszego. Zrozumiał, że modlitwa nie pokonała Belzebuba dlatego, że była silna. Pokonała go, bo był pusty.
Demon po raz pierwszy nie wrócił do piekła. Został tam. Milczący, ukryty, obserwując ludzi. Najpierw z pogardą. Potem z ciekawością. A potem… z czymś, co przypominało żal.
Lata mijały. A w piekle tymczasem Belzebub gasł. Bez nowego paliwa, bez nienawiści, zazdrości, bez lęku, który niegdyś spływał strumieniami z ludzkich serc. Jego moc topniała jak śnieg pod dotykiem słońca. Nie mógł umrzeć. Ale nie mógł też żyć. Leżał, blady, jak relikt przeszłości.
Aż któregoś dnia piekło się zatrzęsło. Lecz nie od gniewu, ale od przebudzenia. Wrota Otchłani otworzyły się same, a do środka wszedł ten, który kiedyś był demonem. To był Gorczel, teraz odziany w biały płaszcz, z oczami, które widziały zbyt wiele zła, by je powtarzać i z sercem, które zaczęło bić… naprawdę.
Uklęknął przed dawnym władcą.
— Nie przyszedłem cię zabić, Belzebubie. Przyszedłem zamknąć piekło.
— Ty??? Nawróciłeś się? — wychrypiał Belzebub z niedowierzaniem.
— Nie. Ale zrozumiałem, że Piekło istnieje nie dlatego, że ludzie grzeszą. Ono żyje, dopóki w nich nie ma skruchy. A teraz… teraz coraz więcej ludzi wybiera światło.
Belzebub spojrzał w górę. Jego lochy zaczęły się kruszyć. Ściany piekła pękały. Nie od walki, lecz od tego, że przestały być potrzebne. W ostatnim akcie, nie jak król, lecz jak cień, Belzebub rozpuścił się w ciemności. Nie było triumfu. Nie było wybuchu. Tylko cichy szept: „Przebaczcie”.
Kiedy Gorczel powrócił z Ziemi, nie był już tym samym demonem.
Nie nosił już rogów, lecz białą maskę wykutą z wosku — symbol niezrozumiałego dla innych demonów przejścia. Ale nie był też aniołem. Nie poznał łaski. Tylko prawdę. A prawda była zimna. Zszedł do najgłębszego lochu, gdzie Belzebub leżał niczym rozkładające się wspomnienie.
— Przyszedłem, bo zobaczyłem, co ludzie nazywają światłem — powiedział cicho. I wiem, że to nie wybawienie. To tylko inny rodzaj ognia.
Belzebub uniósł głowę, w której tlił się jeszcze cień dawnych iskier.
— Więc… ich modlitwy kłamią? — zapytał zachrypniętym głosem.
Gorczel uśmiechnął się gorzko.
— Nie. One są prawdziwe. Ale tylko dopóki człowiek się boi. Gdy lęk wraca, rodzi się gniew. A z gniewu znowu rodzi się piekło. Ono nie umiera. Ono śpi.
Belzebub patrzył na swojego byłego sługę jak na zwiastuna.
— Więc… nie przyszła zagłada. Przyszło odrodzenie?
— Przyszło oczyszczenie — odpowiedział Gorczel. I nowy początek.
Z ramienia zrzucił biały płaszcz. Pod nim nie było skóry, tylko dym, który wił się jak dusze potępionych. Oczy znów zapłonęły czerwienią.
— Ty???… Wracasz do nas? — wyszeptał Belzebub.
— Nie — odparł Gorczel. —Ja was zastąpię.
I wtedy mury piekła zapłakały ogniem. Nie od modlitw, ale od nowych grzechów, które znów zaczęły spływać z Ziemi. Ludzkość zmęczyła się skruchą. Wracały wojny. Wracał strach. Wracała pycha.
A każde słowo wypowiedziane z nienawiścią, każdy czyn napędzany zazdrością, był jak tlen dla nowego władcy.
Belzebub zginął nie z ręki anioła, lecz od oddechu tych, których sam stworzył.
Gorczel stanął na jego tronie, a Piekło zadrżało, jakby z ulgą.
I wtedy zapadła cisza. Ale nie była to cisza pokoju. Była to cisza oczekiwania.
Bo nowe piekło, bardziej wyrafinowane, ukryte pod pozorami dobra właśnie otworzyło oczy.
A ludzkość... znów spała.
Niektórzy mówią, że piekło to miejsce. Inni, że to stan duszy. Ale ci, którzy wiedzą więcej, mówią: „Piekło patrzy.” Nie z dołu. Nie zza ogni. Ale z lustra. Z ekranu. Z myśli, które karmisz nocą, gdy nikt nie widzi.
Nie ma już rogów, nie ma siarki, nie ma łańcuchów.
Nowe piekło jest ciche. Zna twoje wątpliwości. Zna twoje pragnienia. Zna twoje ale po słowie „dobro”.
Gorczel — teraz bezimienny nie potrzebuje krzyków. Wystarczy, że słucha. Wystarczy, że czeka. Bo wie, że człowiek rzadko wybiera światło bez cienia. W świątyniach słychać jeszcze modlitwy. Ale ich echo dociera do lochów, które znów oddychają. I w samym sercu nowego piekła, zbudowanego z pychy, żalu i obojętności słychać szept, cichy jak pękające sumienie:
„Nie muszę cię zabierać… Wystarczy, że pozwolę ci iść sam.”
I to właśnie jest nowy ogień. Bez płomieni. Bez dymu. Tylko z twoim cieniem… który od dawna idzie przodem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz