18 lipca 2025

Replikanci ducha

 

Replikanci ducha

Z czasem przestałem już zwracać uwagę na zwykłe, ludzkie wady. To, co mnie naprawdę zatrważało, to nagły kolektywny spadek krytycznego myślenia, empatii i zdrowego rozsądku. Ulice były pełne ludzi, którzy… zachowują się, jakby nie mieli wspólnego sensu z rzeczywistością. To wszystko zaczęło mi się składać w jakąś chorą układankę. Niby nic wielkiego — codzienne sytuacje, normalne sprawy. A jednak. Im więcej widziałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że coś jest nie tak. Nie chodziło o brak wiedzy czy inteligencji. To było coś głębszego, jakby ludzie utracili rozum, wewnętrzne poczucie sensu, jakąkolwiek potrzebę rozumienia rzeczywistości. Działało się z automatu. Głupio, impulsywnie. Bezmyślnie. Najdziwniejsze jest to, że większość ludzi nie zauważa absurdu sytuacji. Kiedy ktoś przechodzi przez pasy patrząc w telefon, a autobus musi hamować z piskiem opon — nikt tego nie komentuje. Kiedy w restauracji ktoś rozmawia przez głośnik na cały lokal — nikt nie zwraca mu uwagi i akceptuje to.  Kiedy ktoś wyrzuca śmieci obok kosza, zamiast do środka — ludzie przechodzą obojętnie, jakby to było normalne i nikomu to nie przeszkadza. Ludzie w ostatnim czasie zachowują się jak idioci.

W sklepie spożywczym widziałem kobietę z dzieckiem, która instynktownie sięgała po produkty zwracając tylko uwagę na kolor etykiety. Zabierała te, których kolor  opakowania był ładniejszy — całkowicie ignorując cenę czy skład. Obok niej mężczyzna bez kolejki wpychał się z wózkiem, machając telefonem jak tarczą — ale nikt go nie upomniał i wszystko było w porządku.  Jadąc autobusem byłem świadkiem jak ktoś wypowiedział  głośną opinię o jakimś celebrycie z Instagrama, a cała grupa pasażerów ochoczo mu przytaknęła — wszyscy razem potwierdzali coś, czego sami nie sprawdzili i o czym nie mieli pojęcia.  W parku ludzie mijali stosy porozrzucanych śmieci, puste butelki,  leżącego mężczyznę  bez oznaki życia i nikogo to nie zainteresowało.  Kolejna rzecz — widziałem jak ludzie przechodzili przez pasy na czerwonym świetle, nie dlatego że byli w pośpiechu, a dlatego że „widzieli kogoś 300 metrów dalej, kto też to robi” — i to im wystarczyło jako usprawiedliwienie. Powstała jakby społeczna umowa: „jeśli widzę kogoś łamiącego zasady, to ja też mogę. Inną absurdalną, ale nagminną rzeczą jest to, że pomimo tego, że np. na ulicy w danej chwili sporadycznie jedzie jakiś samochód to rowerzyści i użytkownicy na  hulajnogach z dużą prędkością jadą chodnikami. Pieszy schodzą im bez problemu z drogi i nikomu to nie przeszkadza. To samo dotyczy palenia papierosów w miejscach zabronionych. Wszyscy palą, dorośli dzieci w wieku po kilka czy kilkanaście lat i wszystko jest w porządku. Wszyscy to akceptują. Słyszałem rozmowę jak większość młodych ludzi planuje swoje wakacje, gdzie jedynym kryterium dla nich jest odpowiedni  zasięgu Internetu i dostępność  Wi‑Fi. Turystyczne miejscowości zostały zdominowane przez to, co „ładne do zdjęcia”, nie przez to, co naprawdę warte zobaczenia.

Kolejne całkowicie niezrozumiałe sytuacje to takie, że w ostatnich latach dla młodzieży w wieku 13 16 lat  zawiązanie sobie buta, lub korzystanie z katalogu w bibliotece, aby znaleźć książkę stanowi poważny problemem. O skrajnym zidioceniu można niestety mówić w sytuacji gdy młodzież maturalna nie zna ludzi z pierwszych stron gazet. Nie wie kto jest lub był prezydentem państwa w którym żyją. Nie wie kto jest premierem. Nie mają podstawowej wiedzy z geografii, biologii, historii, nie mówiąc już o matematyce, czy fizyce.  Najgorsze jest to, że dorośli, w tym nauczyciele nie widzą w tym większego problemu i tłumaczą to również w idiotyczny sposób. Jeżeli maturę zdaje tylko 70% ogółu, a z tych 70% aż  60% zdają  na granicy zaliczenia to też jest wszystko ok i nikt problemu w tym nie widzi. To jakieś kretyńskie zachowania Ostatnio z powodu braku miejsca do zaparkowania samochodem zaproponowałem, aby wybudować kilkadziesiąt garaży. Moje zdziwienie było ogromne kiedy  ludzie, którzy mają po dwa, trzy samochody i ciągłe problemy z ich parkowaniem powiedzieli, że nie widzą potrzeby, aby budować garaże.  Parkują na trawnikach lub na poboczach innych osiedli.

Czuję się, jakbym żył w społeczeństwie, które samo oddało rozum do depozytu i zapomniało go odebrać. I właśnie to jest najbardziej niepokojące: to poczucie, że granice „normalności” zaczęły się przesuwać. Nie cichutko, nie stopniowo. One po prostu przestały istnieć.

Zacząłem się zastanawiać, czy to ja wariuję, czy może świat naprawdę zmierza w kierunku, którego nie da się już logicznie wyjaśnić.

Zacząłem nawet zauważać, że ludzie przestali odczuwać wstyd — zwłaszcza w sferze publicznej. Sikanie pod drzewem, wymiotowanie,  picie alkoholu, grzebanie w majtkach, w  nosie, picie piwa czy jedzenie jakiegoś paskudztwa w autobusie to norma. 

Zacząłem szukać informacji o co w tym wszystkim chodzi i co jest przyczyną, że ludzie tak się zachowują. Niestety nigdzie nie napotkałem na racjonalne wytłumaczenie. Nie poddawałem się jednak i szukałem w dalszym ciągu gdyż zidiocenie ludzi stawało się coraz bardziej niepokojące. Aż któregoś dnia spotkałem kogoś kto mi to wszystko wytłumaczył.

Okazało się, że prawda jest prosta i brutalna. Po prostu system się wyczerpał. Zabrakło dusz ludzkich. Populacja na Ziemi wciąż rośnie, ale dusz gotowych do inkarnacji jest coraz mniej. Większość z nich ugrzęzła — rozproszona w cyfrowych iluzjach, zatrzaśnięta w pułapkach iluzorycznych rajów, albo zwyczajnie wypalona przez wieki cierpienia i pogardy dla samego istnienia. A każda nowa istota, aby zaistnieć, potrzebowała energii — nie tej biologicznej, ale tej subtelnej, duchowej. Niewidocznej, ale kluczowej.

Dlatego podjęto decyzję, której nikt nie odważył się oficjalnie wypowiedzieć na głos. Zaczęto wcielać dusze zwierząt w ludzi. Z początku sięgano po te najbardziej zaawansowane — ssaki, wrony, kruki, wilki, małpy. Potem przyszła kolej na wszystko inne. Gady. Owadzie świadomości. A nawet dawno zapomniane formy życia, istniejące gdzieś na pograniczu snu i materii. Niektóre z tych istot odnajdywały się w ciałach ludzkich zaskakująco dobrze. Potrafiły naśladować emocje, uczyć się mowy, przywdziewać maskę człowieka. Ale w środku... w środku były czymś innym. I choć skóra i kości mówiły „człowiek”, to w oczach można było dostrzec zupełnie coś innego — chłodny błysk niepasujący do duszy człowieka.

To dlatego świat stał się taki, jaki jest. Dlatego ludzie przestali być naprawdę ludzcy. Coraz trudniej znaleźć kogoś, kto myśli sercem, kto rozumie więź, kto ma sumienie nie jako wyuczony odruch, ale jako prawdziwe, wewnętrzne światło. Bo to już nie są tylko ludzie. To hybrydy. Sploty pamięci, instynktów i obcych intencji.

I choć wielu wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy, prawda przecieka przez szwy rzeczywistości. W dziwnych snach. W nagłych impulsach. W spojrzeniach, które przyprawiają o gęsią skórkę. W przypadkach dzieci mówiących w językach, których nie znają, lub rzucających się na zwierzęta z nieuzasadnioną furią. To nie jest przyszłość, której chcieliśmy. Ale to przyszłość, którą wyhodowaliśmy — przez ignorancję, chciwość i pychę. Bo skoro człowiek nie potrafił chronić własnej duszy, to czy naprawdę zasługuje, aby nadal ją posiadać?

Jednym z nielicznych, którzy widzieli różnicę, byłem właśnie ja Marek. Nie byłem ani naukowcem, ani kapłanem. Jestem... obserwatorem. Człowiekiem, który od dziecka widział więcej, czuł głębiej. Mówił, że świat ma drugą warstwę — jak przezroczysta błona naciągnięta na rzeczywistość. Tam właśnie dostrzegał, kim naprawdę są ludzie.

Z początku nie wiedziałem co o tym sądzić. Ale ja naprawdę widzę. Gdy patrzę ludziom w oczy, mogę — choćby na ułamek sekundy — zobaczyć, co kryje się pod powierzchnią. Czasem jest to obraz: pióra, dziób, mętna woda, śluz, pancerz owada. Innym razem dźwięk: syk, skrzek, zgrzyt żuwaczek. Rzadko — bardzo rzadko — widzę światło. Delikatne, blade, ale prawdziwe. Takie, które należy do duszy ludzkiej. Coraz rzadsze.

Prowadzę notatki. Obserwuję ludzi w środkach komunikacji, na ulicy, w sklepach. Robię zdjęcia, rysuję. Niektórym zadaję pytania — pozornie banalne, ale celowo skonstruowane tak, aby ujawnić instynkt, a nie rozum. Odpowiedzi analizuję godzinami. Szukam wzorców. Uczę się, jak mówi robak wcielony w człowieka, jak reaguje ptasia dusza, gdy ktoś podniesie głos. Jak gadzie istnienie udaje empatię, ale myli smutek z głodem.

Z czasem nauczyłem się rozróżniać dusze niemal bezbłędnie. Ale z tą wiedzą przyszła samotność. I strach. Bo im więcej widzę, tym bardziej rozumiem, jak niewielu nas zostało. Jak bardzo społeczeństwo złożone jest już nie z ludzi, a z czegoś innego — z mieszanek, symulacji, imitacji. Nie złych, nie złośliwych — ale obcych. Tak obcych, że rozmowa z nimi przypomina dialog z lustrem, które powtarza dźwięki, ale nie zna znaczenia słów.

Zacząłem szukać innych — tych, którzy widzą jak ja. Tropię ślady w starych książkach, analizuję szeptane legendy z górskich wiosek i cyfrowe zapiski z forów sprzed dekady, które nagle zniknęły z sieci. Wiedziałem, że nie mogę być sam. Że jeśli istnieje jakikolwiek cień ratunku — muszę zacząć od świadomości. Od rozpoznania.

Bo jeśli nie nauczymy się rozróżniać  kim jeszcze jesteśmy to będzie to prawdziwa katastrofa.

Wiedziałem, że nie mogę działać sam. Z każdą kolejną twarzą, którą „prześwietlałem” spojrzeniem, czułem coraz silniejszy ciężar wiedzy. Coraz rzadziej widziałem w oczach światło. Czystą ludzką duszę. Właściwie, przez ostatnie dwa miesiące nie spotkałem nikogo takiego.

Aż do dnia, gdy na tyłach zrujnowanej biblioteki, na starym mikrofilmie, znalazłem symbol. Był to prosty znak — dwa nachodzące na siebie okręgi, przecięte pionową linią. Prawie jak oko z pionową źrenicą. Zainteresowałem się. Zacząłem grzebać głębiej. Symbol pojawiał się sporadycznie: na marginesach notatek alchemików, w graffiti na murach opuszczonych miast, w plikach zaszyfrowanych na starych forach ezoterycznych.

Nazwę organizacji znalazłem przypadkiem. Veritatis Lux. Światło Prawdy.

Według fragmentarycznych zapisków, była to tajna grupa ludzi, którzy jeszcze przed wielkim załamaniem dusz zrozumieli, co nadchodzi. Zbierali dane, katalogowali dusze, opracowywali metody ich rozpoznawania. Mieli jedną misję: przetrwać. I zachować człowieczeństwo w formie nieskażonej.

Nie wiedziałem, czy to mistyfikacja, czy coś prawdziwego. Ale miałem cel. Trop prowadził przez stare, wyłączone sieci komunikacyjne. Przez zakodowane książki. Przez rozmowy z ludźmi, którzy „czuli coś dziwnego”, ale nie umieli tego nazwać. Łączył punkty. Zaczynałem widzieć wzór. Pewnego dnia odebrał wiadomość. Nie przez telefon. Nie przez maila. Znalazłem ją wydrukowaną na kartce, wsuniętej pod drzwiami mieszkania. Tylko trzy słowa:
"Jeszcze jest nas kilku."

Pod spodem znajdował się  symbol. Dwa okręgi. Pionowa linia.

Moje serce przyspieszyło. Wiedziałem, że nie jest sam.

Z wiadomości wynikało niewiele. Żadnego adresu. Żadnej daty. Tylko te trzy słowa i symbol. Ale dla mnie to było wystarczające. Znałem ten znak. Wiedziałem, gdzie go widziałem — nie na ścianach czy w książkach, ale na starym dworcu kolejowym, w południowej dzielnicy, gdzie nikt już nie zaglądał. Był wyryty w metalowej balustradzie, ledwo widoczny, jakby pozostawiony przypadkiem, a jednak z intencją.

Następnego dnia spakowałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy: notatnik, aparat, kilka urządzeń analogowych (elektronika bywała zawodna w ich obecności — jakby coś w tych duszach zakłócało sygnał). Wziąłem też mosiężny medalion z geometrycznym wzorem — nie wiedziałem dlaczego, ale czułem, że powinienem go mieć przy sobie. Dotarł na miejsce o zmierzchu. Dworzec był zniszczony, pełen rdzy, gruzu i cieni. Miejsce, które dawno przestało pełnić swoją funkcję, jakby samo zostało zapomniane przez rzeczywistość. Znalazłem znak na barierce, dokładnie tam, gdzie go zapamiętałem. Kiedy przesunąłem po nim palcem, usłyszałem ciche kliknięcie. Obok poruszyła się płyta chodnikowa. Wystawał spod niej brzeg karteczki.

Tym razem napisane na niej było "Odnajdź Echo. Zachowaj milczenie."

Echo. Znałem to słowo — pojawiało się kilkakrotnie w dawnych rozmowach na zaszyfrowanych kanałach. Miało oznaczać osobę kontaktową — kogoś, kto przekazuje informacje i ukrywa ruchy grupy.

Zanim zdążyłem się rozejrzeć, usłyszałem coś za sobą. Skrzypienie. Delikatne, jakby coś chodziło na wielu nogach. Obejrzałem się powoli. Na drugim końcu peronu stała postać. Niewysoka. W kapturze. Ciało poruszało się zbyt płynnie jak na człowieka, zbyt lekko — jakby nie miało w sobie ciężaru kości. Stało i patrzyło. A potem — nagle — ruszyło w moją stronę. Rzuciłem się do ucieczki. Nie próbowałem walczyć. Wiedziałem, że te rzeczy — obce dusze w ciałach ludzi — nie były łatwe do pokonania. Nie czuły bólu. Nie znały strachu. Miały tylko jeden cel: zachować porządek, w którym człowieczeństwo znikało w ciszy.

Uciekłem przez boczne wyjście, biegłem przez zarośnięte tory, aż dotarłem do starego magazynu. Tam znalazłem kolejną wiadomość — wypaloną na ścianie w sadzy:

"Jeśli Echo cię znajdzie — zamilknie wszystko. Jeśli ty znajdziesz Echo — świat zacznie mówić."

Zrozumiałem, że to  gra. Próba. Ktoś testuje, czy naprawdę jestem gotów. A może to ostrzeżenie.

Od tej chwili każde spojrzenie za ramię mogło oznaczać koniec. Ale wiedziałem jedno. Jeśli Echo istnieje, muszę je znaleźć. Bo od tego zależy nie tylko moje życie, ale to, czy jeszcze cokolwiek ludzkiego przetrwa w tym świecie pełnym cieni podszywających się pod ludzi.

Podążałem za śladami jeszcze tygodniami. Odczytywałem ukryte znaki, spotykałem się z osobami, które mówiły szeptem, patrzyły nerwowo przez ramię i opowiadały o „prawdziwych ludziach”. Widziałem dziwne archiwa, stare mapy podziemnych korytarzy, pozostałości po rytuałach zapomnianych kultur, które podobno znały tajemnicę dusz.

W końcu odnalazłem miejsce, które miało być ostatnią odpowiedzią — kamienny krąg w ruinach dawnego obserwatorium. Tam czekało „Echo”.

Nie było tym, czego się spodziewałem. Nie było człowiekiem. Ani istotą, którą można opisać jednym z ludzkich słów. Jego kształt falował, jakby sam nie był do końca zdecydowany, czym chce być. Ale mówił. Cicho, łagodnie. I mówił prawdę.

Veritatis Lux nie istniało. Nie tak, jak to sobie wyobrażałem. Wszystkie tropy, które śledziłem — listy, znaki, wiadomości — były tylko narzędziami testu. Miały mnie zaprowadzić tutaj. Nie po to, abym coś zmienił. Ale po to, abym zrozumiał.

- To wszystko już się wydarzyło, powiedziało Echo.

- To, co widzisz, co czujesz... to nie bunt. To integracja. Proces.

Chciałem zaprzeczyć, ale nie mogłem. Głęboko w środku wiedziałem. Czułem. To nie był chaos. To była precyzyjna, zaplanowana przemiana. Odgórna. Kierowana przez istoty, które nie znały moralności, nie znały współczucia. Znały tylko potrzebę. Potrzebę dusz. Potrzebę energii. Potrzebę nowej formy istnienia.

Ludzkość nie została zniszczona. Została przekroczona.

Nie było już niczego, co można było ocalić. Prawdziwe dusze, te które widziałem przez całe życie, były tylko resztkami — odpryskami przeszłości. Ich świat się skończył. A to, co teraz chodziło po ziemi, nie było błędem. Było nowym porządkiem. Zatwierdzonym, wprowadzonym i pielęgnowanym przez istoty, których nikt nigdy nie wybrał, ale które od zawsze były ponad wszystkim.

- A ty, Marku. -  rzekło Echo na koniec

- Nie jesteś wyjątkiem. Jesteś dowodem. Ostatnim człowiekiem, który musiał się przekonać, że nie ma już nic do zrobienia.

Kiedy zamilkło wtedy poczułem, jak coś we mnie wygasa. Nie dusza. Bo ta — jak się okazało — była już dawno skopiowana, przepisana, wchłonięta. To gasło coś głębszego. Ostatnia nadzieja, że wybór jeszcze istnieje.

Spojrzałem w niebo. Było puste i zimne. Wtedy  zrozumiałem, że to nigdy nie była walka o przetrwanie. To był tylko proces adaptacji. A on  jak każdy inny był tylko materiałem.

 

Minęły lata — choć czas w tym świecie zdawał się płynąć inaczej, bardziej płynnie, rozmywając granice między chwilą a wiecznością. Odszedłem od ruin dawnego życia, od miasta, które kiedyś tętniło ludzkim zgiełkiem, a teraz stało się pustką, tłem dla nowej rzeczywistości. Stałem się wędrowcem — nie ciałem, lecz duchem, który niesie świadomość tam, gdzie zanikła. Przemierzałem krajobrazy, które zmieniały się z dnia na dzień, jakby cały świat się przebudzał i usypiał na przemian. Spotykałem tych nielicznych, którzy — choć sami nie wiedzieli, co to znaczy to czuli, że w ich wnętrzu coś woła. Nie pouczałem, nie narzucałem prawdy. Moja obecność była jak lekki powiew wiatru — subtelna, niewidzialna, a jednak odczuwalna. Budziłem w nich cichą iskrę uważności, przypominał o tym, co utracone, ale i o tym, co może być odnalezione na nowo.

W świecie, w którym dusze zwierząt i ludzi splatały się w jedno byłem tym, który pamiętał światło. I choć nie mogłem cofnąć zmian, mogłem zasiać ziarno świadomości. Nasiono, które nie wymagało dużej przestrzeni — wystarczyła odrobina ciszy, chwila prawdziwego spojrzenia w siebie.

Byłem mostem między tym, co minione, a tym, co nieznane. Nie byłem bohaterem, nie byłem zbawcą. Byłem świadkiem — i opiekunem drobnych, nieśmiałych przebłysków życia, które przetrwały. A w tym, co przetrwało, tliła się nadzieja. Nie na świat taki, jakim był kiedyś,
ale na świat, który mógł być na nowo, nie z dusz gotowych do wykorzystania,
ale z dusz świadomych własnej nieskończoności.

I choć moja podróż była samotna, była też pełna pokoju. Bo zrozumiałem, że prawdziwa wolność nie tkwi w walce o formę czy przynależność, lecz w świadomości własnego istnienia. Tu i teraz, ponad wszelkimi granicami.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ogień w starym kominie

  Ogień w starym kominie W starym kominie ogień głośno huczy Zimą stary piec rozgrzewa nas przyjemnie W dzień i w nocy ogień w nim p...