Burek
Na końcu zapomnianej wsi, tam gdzie droga zamienia się w błotnistą ścieżkę, stała stara, rozpadająca się szopa. Kiedyś należała do gospodarza, który lubił wypić więcej niż zapracować. Teraz była tylko cieniem domu, pełnym skrzypiących drzwi, dziurawych dachówek i... jednego psa.
Miał na imię Burek, choć nikt już tak go nie wołał. Imię przylgnęło do niego jeszcze wtedy, kiedy był szczeniakiem, kiedy dzieci biegały za nim po podwórku, a gospodarz śmiał się z jego niezdarnych skoków. To były krótkie dni szczęścia. Później przyszła zmiana. Dzieci wyjechały do miasta, a gospodarz – osowiały i gorzki gbur przestał potrzebować czegokolwiek, co oddychało. Łańcuch, wcześniej symbol bezpieczeństwa, stał się więzieniem.
Pies nie warczał. Nie szczekał. Przestał. Dawno temu zrozumiał, że jego głos nie ma znaczenia. Jego pysk był suchy, oczy zgaszone. Kiedyś próbował wyć wieczorem, wzywać kogoś, kogokolwiek, ale odpowiedzią była tylko cisza. Czasem, nocą, kiedy księżyc był pełny i cichy, a wiatr poruszał liście jak cienie wspomnień zawodził do nieba cichym, żałosnym skomleniem. Było w tym coś, czego nie rozumieli ci, którzy słyszeli, ale słuchali z zamkniętymi sercami. Pies tęsknił nie tylko za wolnością, ale za czymś większym, choćby odrobiną zainteresowania kogokolwiek. Niestety nikt się nie interesował. Miska rdzewiała, najczęściej pusta. Deszcz napełniał ją częściej niż człowiek.
Pies czasem patrzył przez dziury w płocie na inne psy. Na te, które biegały wolno, które miały błyszczące futra i ludzi u boku. Gdy jeden z nich podszedł do płotu, zamachał ogonem. Delikatnie, nieśmiało, jakby nie chciał nikogo spłoszyć. Ale tamten pies zaszczekał, prychnął i odszedł. Tak było zawsze.
Ludzie przechodzili obok. Niektórzy spuszczali wzrok, inni śmiali się szyderczo:
— Nadal żyje, patrzcie. Żelazny pies.
Ale był miękki. O wiele bardziej niż im się wydawało. W nocy śnił, że biega po łąkach. Że ktoś woła go po imieniu. Że głaszcze go ciepła dłoń. Czasem nawet czuł, że jeszcze może ufać.
Najbardziej bolało nie głodowanie. Nie łańcuch. Nawet nie chłód. Bolało to, że nikt go nie widział naprawdę. Że był przezroczysty. Że nikt nie próbował zrozumieć, co kryje się za jego cichym spojrzeniem.
Pewnej zimy, kiedy śnieg zasypał drogę, Burek przestał się ruszać. Jego oddech był ledwie wyczuwalny. Noc była cicha, jakby las i pola wstrzymały oddech. Rano słońce zaświeciło blado i zimno. A on już nie podniósł głowy.
Gospodarz znalazł go dopiero po kilku dniach. Wzruszył ramionami.
— „Stary był.” — rzucił i odszedł, zostawiając martwe ciało pod zamarzniętym niebem.
Nie było pogrzebu. Nikt nie zapłakał. Nikt go nie wspomniał.
Ale tego samego dnia, na pobliskim wzgórzu, mały chłopiec, wnuk sąsiadów, którzy przyjechał tylko na ferie znalazł zmarzniętego wróbla i delikatnie zakopał go pod drzewem. Modlił się po cichu, aby ptak odnalazł świat, w którym nigdy nie będzie zimno, głodno, ani samotnie.
Nie wiedział, że dokładnie tego samego życzył sobie jakiś biedny pies, którego nikt już nie pamiętał.
Burek odszedł, ale może...
...może gdzieś, gdzie nie ma łańcuchów i porzuconych misek, biegnie teraz przez
nieskończoną, kwiecista i pachnącą łąkę.
I może ktoś, kto też kiedyś tez czuł się niewidzialny, dostrzegł go pierwszy.
Może biega teraz nie stary, nie zziębnięty, ale Silny i lekki i szczęśliwy jak nigdy wcześniej.
Może ktoś w końcu zawoła go po imieniu. Prawdziwym imieniu, które znało tylko jego serce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz