Cisza, która krzyczy
Nie każdy krzyk słychać. Nie każdy ból widać. Nie każda rana krwawi. Niektóre dzieci rodzą się nie po to, by żyć, ale żeby przeżyć. Bez przywitania, bez czułości, bez planu na przyszłość. Marek przyszedł na świat w ciszy – tej najbardziej okrutnej, która nie koi, ale dławi. Nikt go nie przytulił, nikt mu nie powiedział, że go kocha, nikt nie zapytał, czy się boi. A on bał się wszystkiego. Światła w oczach ojca po alkoholu. Ciemności w oczach matki, która patrzyła przez niego. I tej codziennej, brudnej pustki, której nie dało się zasłonić ani modlitwą, ani snem.
Dorastał wśród słów, które bolały bardziej niż pięści. Wśród spojrzeń, które zamiast głaskać – oskarżały. Zamiast dzieciństwa – miał instrukcję przetrwania. Zamiast snów – świadomość, że każdy dzień może przynieść coś gorszego.
Nie miał zabawek. Miał ciszę.
Nie miał matki. Miał milczenie.
Nie miał ojca. Miał strach.
I gdzieś pomiędzy tym wszystkim – miał siebie. Jeszcze niewyraźnego. Jeszcze kruchego. Ale upartego jak chwast rosnący w betonie.
W ciszy kryły się wszystkie jego
dziecięce lęki, tęsknoty i pytania, na które nikt nigdy nie odpowiedział. Cisza
była jego pierwszym językiem – twardym jak kamienie na podwórku, ostrym jak
spojrzenia sąsiadów i głośnym jak drzwi trzaskające za pijanym ojcem.
Świat nie przywitał go z otwartymi ramionami. Przyszedł na świat jak wielu innych
zbyt cichy, aby ktoś go zauważył. Ale przetrwał. Bo choć nie znał miłości, znał
przetrwanie. A to, jak się później okazało, było najważniejsze.
Bo miłość można sobie wymarzyć i można jej poszukać. Ale żeby przeżyć – trzeba
najpierw przełknąć codzienność. Nawet tę gorzką jak niedogotowany ziemniak na
talerzu, którego nikt nie miał ochoty doprawić.
Z dzieciństwa pamiętał głównie krzyki, płacz, zamknięte drzwi, niedojedzone kolacje i ojca, który po butelce stawał się kimś zupełnie innym, aż postanowił opuścić ten świat. Potem matka zniknęła, po cichu, jakby chciała przeprosić za to, że nie była w stanie go chronić. Marek został sam z wrednymi wujkami, ciotkami oraz dziadkiem terrorystą i jego własnymi demonami.
Marek nie błąkał się po ulicach, ani nie przechodził przez kolejne domy dziecka. Jego los ułożył się inaczej – bardziej cicho, bardziej samotnie, ale nie mniej boleśnie. Po odejściu ojca, który olał rodzinę wychowywała go babcia. Prosta kobieta, twarda jak zmarznięta ziemia, którą obrabiała przez całe życie.
Wieś, w której dorastał, nie znała litości. Albo byłeś silny, albo byłeś nikim. Marek nauczył się milczeć, kiedy go wyśmiewano, pouczano, czy patrzono z pogardą. Nauczył się spuszczać wzrok, gdy inni robili mu krzywdę, bo wiedział, że za bezpośrednie czyny i słowo może oberwać, a na zemstę i tak przyjdzie czas. W głowie miał zawsze wszystko poukładane. Obserwował, planował i nigdy nie darował wyrządzonej mu krzywdy.
To babcia nauczyła go, że człowiek nie musi być głośny, żeby być prawdziwy. To ona powtarzała:
- Musisz być twardy, licz tylko na siebie i nie daj się. Zła się nie da wyplenić, ale można go nie karmić. Na początku Marek nie zawsze rozumiał, co to znaczy, ale zapamiętał każde jej słowo. W końcu samo życie podpowiedziało mu co babcia miała na myśli. Teraz już wiedział jak radzić sobie z tym wrednym światem i radził sobie.
Pisać zaczął potajemnie. Najpierw krótkie zdania na marginesach zeszytów. Potem długie myśli, które przelewał do starego brulionu po wuju. Nie mówił o tym nikomu. Na wsi chłopak, który pisze wiersze, był dziwakiem. Więc pisał w ciszy – po nocach, w starej szopie, w sadzie, a najchętniej gdy pasał krowy daleko od zabudowań kiedy nikt nie patrzył.
Z czasem słowa stawały się coraz odważniejsze. Coraz mocniejsze. Coraz bardziej wyraziste. Pisał o tym, co go wkurza. O tym, z czym się nie zgadzał. O tym, co go bolało i co nie miało sensu. Czasem, jego wiersze czy opowiadania wpadły komuś w ręce, ale zamiast go wesprzeć, pochwalić czy wykazać jakieś inne zainteresowanie wyśmiewali go tylko i lekceważyli. Marek wcale się tym nie przejmował.
Gdy był już dorosły zupełnie inaczej patrzył na świat. babcia zmarła, ale on nie pogubił się. Miał już w sobie coś, czego nikt nie mógł mu odebrać – głos. Nie głośny. Ale prawdziwy.
Pojechał do miasta. Nie po lepsze życie. Pojechał bo odnalazła się matka i stwierdził, że tak trzeba. Pracował fizycznie. Na budowie, w magazynach, rozładowując towar o trzeciej nad ranem. Ale wieczorami pisał. Złością. Czułością. Czystym, surowym doświadczeniem.
Pisał o politykach, którzy kłamią bez mrugnięcia okiem. O księżach, którzy głoszą pokorę, a żyją w przepychu. O głupocie ludzkiej, która z dnia na dzień robi się coraz bardziej bezczelna. O wsi, gdzie ludziom brakowało na chleb, a w telewizji mówili, że "wszystko się poprawia". Pisał o zwierzętach w klatkach. O matkach bez wsparcia. O dzieciach zbyt dorosłych.
Ale pisał też o tęsknocie. O miłości, której nigdy nie zaznał naprawdę, ale o której śnił. O chwilach ciszy, gdy zachód słońca nad stawem przypominał mu dzieciństwo – i babcię, która patrzyła na niego z czułością, jakiej nikt inny mu nigdy nie dał.
Z czasem jego teksty zaczęły krążyć dalej. Ludzie pytali, kim jest. A on zawsze odpowiadał to samo:
- Jestem chłopakiem z wioski, którego wkurza ten świat. I który pisze, żeby się nie udusić.
Dziś Marek mieszka w małym domku pod lasem. Zbudował go sam – z drewna. Z cierpliwości i z nadziei, której kiedyś nie miał. Nie ma telewizora. Ma książki i zeszyty. Ma kochającą żonę i kochanego syna. I ma psa ze schroniska, który nie ocenia. Pisze dalej i to sprawia mu przyjemność. Pokazuje wszystkim, że nie trzeba mieć pieniędzy i znajomości żeby pisać prawdziwie.
Bo najważniejsze, czego potrzebujesz, to gniew zamieniony w słowo. I serce, które nadal, mimo wszystko, bije po swojemu.
Na jednej z jego kart zapisany był taki fragment:
Sam sobie jestem panem. I nie szukam raju, bo raj sam sobie stworzę bo wiem, że tu go nie ma. Ale mogę stworzyć go w marzeniach. I jeśli ktoś się w nim odnajdzie, to znaczy, że warto było przejść przez całe to piekło.
I w ten sposób Marek nie tylko opisał świat.
On stworzył dla siebie nowy.
Prawdziwy. Cichy. Własny.
Widział rzeczy, o których nie mówi się głośno. Znał zapach strachu i bezsilności, dotyk chłodu braku nadziei, dźwięk brutalności i milczenia, które boli bardziej niż krzyk.
A potem coś w nim pękło. Albo może się zrodziło.
Zaczął pisać coraz częściej, coraz więcej.
Nie z ambicji. Nie z marzeń o literackich nagrodach. Pisał, bo mógł, bo chciał. Bo miał tyle w sobie bólu, gniewu i niezgody, że jeśli nie wypuściłby tego na papier, prawdopodobnie eksplodowałby od środka. Ale również pisał bo chciał…Chciał, aby ktoś kto miał podobne problemy…Chciał, aby ktoś uwierzył, że nie jest sam, że też może odnaleźć miłość i szczęście. Aby zrozumiał, że o życie trzeba walczyć.
Dziś Marek prowadzi skromny blog. Nie pokazuje twarzy, nie udziela wywiadów. Ale jego słowa trafiają. Bo są szczere. Bo nie zostały napisane z potrzeby poklasku, lecz z bólu, który znalazł ujście. Kiedy odważył się pokazać kilka tekstów w sieci otrzymał kilka komentarzy od nieznanych ludzi. Ale to wystarczyło, żeby dostrzegł, że ktoś czuje to samo. Że nie jest jedyny. Że jego ból nie był pustym krzykiem.
Nie ma wielu przyjaciół. I nadal ma dni, kiedy wszystko traci sens. Ale ma coś więcej. Ma kochająca żonę i syna. I ma siebie.
Sam sobie jest panem.
I bogiem.
I sprawiedliwością.
I sensem życia.
Bo jak mówi jego najczęściej cytowany wers:
W końcu sam się
wyzwoliłem.
Ale wyzwolenie to nie koniec drogi. To dopiero początek.
Po latach bycia cieniem, Marek zaczął istnieć naprawdę. Nie dla świata – dla siebie. Po raz pierwszy w życiu czuł, że ma głos. A ten głos był donośniejszy niż wszystkie pięści, które kiedyś zaciskał w bezsilności.
Z każdym rokiem pisał mniej o nienawiści, a więcej o nadziei. Nie dlatego, że świat się zmienił. Bo się nie zmienił. Nadal widział okrucieństwo, głupotę, niesprawiedliwość. Ale zrozumiał, że nawet jeśli nie może zmienić całego świata – może zmienić świat jednej osoby. A potem kolejnej. I jeszcze jednej.
Zaczął pisać nową książkę – opowiadania o tych, którzy mimo wszystkiego wciąż próbują. O tych, którzy codziennie budzą się ze świadomością, że nikt za nich niczego nie zrobi, że nikt za nich nie stanie – a jednak wstają. Historie małych zwycięstw w brutalnym świecie.
Bo choć świat nadal był chory, on wreszcie był zdrowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz