Karma natychmiast
Oddział Onkologiczny dużego szpitala pachniał chlorem i kurzem remontu. Winda, jedna z dwóch, była wyłączona z użytku – robotnicy wiercili, przeklinali pod nosem, taszczyli metalowe płyty. Druga działała, ale co chwila ktoś próbował bezskutecznie wezwać tę nieczynną. Sygnalizator brzęczał, światła migały. Siedziałem na krześle pod ścianą i coraz bardziej traciłem cierpliwość.
Przywiozłem znajomego na kroplówkę. Obiecałem, że z nim zostanę, ale nie sądziłem, że tyle to potrwa. Hałas mnie dobijał. Próbowałem czytać coś w telefonie, udawać, że mnie tu nie ma. Ale wtedy z naprzeciwka, z sali numer 6, dobiegł wrzask.
– Gdzie ty mnie ciągniesz, kobieto?! To cię przerasta?! – ryczał basowy głos.
Spojrzałem. W łóżku leżał ogromny mężczyzna, może 130 kilo albo więcej. Obok niego, na krześle, siedział wysportowany, wytatuowany trzydziestoparolatek – kochający ojca syn.
Pielęgniarka, drobna kobieta w średnim wieku, próbowała coś poprawić przy poduszce pacjenta. On jednak syczał i warczał, że boli, że źle, że niewygodnie i żeby go podciągnęła do góry. Syn, zamiast pomóc, dorzucał swoje:
– Co to za szpital?! Nie umiesz ojca podnieść?! Co ty tu robisz?! Za co ci płacą?
Pielęgniarka cofnęła się, uniosła ręce w bezradnym geście. I wtedy powiedziała to, co ja sam miałem na końcu języka:
– Jeśli pan taki mocny w gębie, to może sam pan pomoże ojcu! To nie worek z ziemniakami, tylko człowiek! A poza tym on nie waży 50 kg.
I wtedy to się stało. Chłopak zerwał się z krzesła i bez ostrzeżenia uderzył ją otwartą dłonią w twarz.
Zamarłem. Natychmiast poderwałem się jak sprężyna i wbiegłem do sali.
– Ty gnido! – wrzasnąłem. – Wynoś się stąd natychmiast!
Pielęgniarka osunęła się do tyłu, miała przerażenie w oczach. Ojciec chłopaka miotał się po łóżku, klnąc i krzyczał bez ładu. Syn wybiegł z sali, a ja za nim. Kobieta również wybiegła, trzymając się za policzek.
– Dzwonię na policję! – krzyknąłem za nim.
Ale on nie słuchał. Pędem rzucił się do windy – tej, która była w remoncie. Chwilę później z wnętrza szybu rozległ się krzyk tak przenikliwy, że rozciął powietrze jak nóż. Gdy dobiegłem, już leżały... Maszyna zadziałała jak gilotyna – jego nogi były... Były, ale na zewnątrz windy. On zaś wewnątrz, skąd darł się jak by go ktoś ze skóry obdzierał.
W tym samym momencie z sali nr 6 dobiegł drugi krzyk. Pielęgniarka, mimo szoku, rzuciła się z powrotem. Ja za nią.
Ojciec chłopaka częściowo leżał na ziemi, głowa zaklinowana między metalową poręczą, a ramą łóżka, reszta ciała zwisała jak szmaciana lalka. Lekarz, który przybiegł chwilę później, tylko pokręcił głową.
– Skręcony kark – powiedział cicho.
A ja stałem tam, pośrodku tego wszystkiego, jak obcy człowiek we śnie, który nagle stał się rzeczywistością.
Potem była cisza. Taka, która nie zdarza się w szpitalach. Ani rozmów, ani kroków, nawet wiertarki przestały buczeć – jakby cały budynek wstrzymał oddech.
Pielęgniarka siedziała na krześle przy ścianie, dłonie drżały jej jak liście na wietrze. Miała zaczerwieniony policzek, ale patrzyła pustym wzrokiem, gdzieś przed siebie – chyba wciąż widziała tamtego chłopaka, tamten gest.
Ja zadzwoniłem. 112.
– Szpital onkologiczny, oddział B. Jeden człowiek ciężko ranny, drugi… chyba nie żyje. I jest pobicie. Proszę się pośpieszyć.
Dyspozytor próbował dopytywać, ale ręka mi się trzęsła. Przekazałem, co mogłem. Odłożyłem telefon.
Winda – ta dobra – zjechała na parter. Przyjechała kobieta z dzieckiem. Zobaczyła ciało chłopaka, którego już ktoś wyciągnął. Okazało się, że stracił przytomność. Ktoś go przykrył prześcieradłem, ale krew i tak wyciekała spod materiału. Kobieta krzyknęła. Dziecko się rozpłakało. Pracownik wyprowadził ich czym prędzej.
Wróciłem na salę numer 6. Lekarz przykrywał ciało ojca kocem.
– Upadł niefortunnie. Przy tej wadze… Kręgi nie wytrzymały – powiedział cicho.
W sali pachniało krwią, potem, metalem i śmiercią.
Znajomy zadzwonił. Kroplówka się skończyła, chciał wracać. Powiedziałem, że musi poczekać.
Po korytarzu zaczęli chodzić ludzie – lekarze, policjanci, jacyś urzędnicy z administracji. Spisywali dane, pytali, kto co widział. Mnie też pytali. Powiedziałem, co wiedziałem. Funkcjonariusz tylko pokiwał głową.
– Niezła heca. Aż trudno uwierzyć. Jakby ktoś napisał scenariusz filmu klasy B – mruknął zapisując coś w notatniku. – Tylko że to nie film, co?
Nie odpowiedziałem.
Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem na murku. Popatrzyłem w dal. Czułem w sobie coś między litością, a wściekłością.
Znajomy wyszedł z torbą
– Gotowy? - zapytał
Skinąłem tylko głową i ruszyliśmy w stronę parkingu.
Za plecami, na końcu korytarza, ktoś włączył wiertarkę.
Szpital wrócił do życia.
Minęły dwie godziny. Nie mogłem przejść obok tego zdarzenia obojętnie. Obrazy wciąż wracały – uderzenie, krzyk, ciało bez nóg, głowa zaklinowana w barierce. I ta biedna pielęgniarka. Zastanawiałem się, czy naprawdę to widziałem, czy tylko śniłem, ale potem przypominałem sobie dotyk klamki, chłód metalu i ten smród krwi na korytarzu.
Postanowiłem wrócić do szpitala. Nie miałem żadnego obowiązku, nikt mnie nie wzywał – po prostu czułem, że powinienem.
Znalazłem ją. Siedziała na ławce za budynkiem, z kubkiem herbaty w dłoni. Twarz miała spokojną, ale policzek wciąż czerwony i lekko zasiniony.
Podszedłem powoli. Spojrzała na mnie i od razu poznała.
– Pan był wtedy… – powiedziała cicho.
Skinąłem głową.
– Tak. Widziałem wszystko. I… chciałem pani powiedzieć, że bardzo pani współczuję. I że zachowała się pani wtedy niesamowicie – dużo lepiej niż ktokolwiek miałby prawo wymagać.
Zawahała się, wzięła łyk herbaty.
– Tylko wykonywałam swoją pracę – odpowiedziała cicho.
– Wiem. Ale pani została zaatakowana. Zlekceważona. A mimo to nie pani straciła panowania nad sobą – tylko oni. Ojciec i syn. Wie pani co? Ich spotkała błyskawiczna kara. Natychmiastowa. Nie wiem, czy wierzę w sprawiedliwość, ale to, co się wydarzyło… trudno to nazwać inaczej.
Westchnęła.
– Niektórzy mówią, że to Bóg. Inni, że los. Ale ja… po prostu uważam, że zło czasem samo pożera tych, którzy je niosą.
Usiadłem obok.
– Zastanawiałem się czasem skąd się biorą tacy ludzie. Przemoc to jedno. Ale ta pogarda… jakby człowiek drugiemu nie był niczym.
Popatrzyła na mnie.
– Pracuję tu ponad dwadzieścia lat. Widziałam dużo. Choroba wydobywa z ludzi wszystko, i to dobre i to najgorsze. Ale zawsze mnie poruszało jedno: że największy ból nie bierze się z ciała, tylko z samotności i nienawiści.
Zamilkliśmy na chwilę.
– Chciałem, żeby pani wiedziała – dodałem – że tam, wtedy nie była pani sama. I nie będzie. Bo tacy ludzie jak oni nie mają prawa panować nad tym światem. Trzeba stać po stronie tych, których się krzywdzi.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Dziękuję – powiedziała po chwili. – Czasem wystarczy jedno zdanie, by wróciło się…aby poczuć się lepiej, normalnie.
Uśmiechnęła się lekko. Na moment.
Potem wstała, spojrzała na zegarek.
– Muszę wracać. Zmieniam opatrunek starszej pani. Choruje na raka języka. Nie mówi. Ale uśmiecha się oczami. To wystarczy.
Zostałem na ławce. Patrzyłem, jak odchodzi.
I wiedziałem już na pewno: nawet w miejscu, gdzie śmierć zagląda do sali codziennie, czasem wchodzi też godność. I to ona zostaje dłużej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz