Między oddechem, a ciszą
Dolny Śląsk przywitał nas spokojem. Kilka dni w hotelu, z dala od pracy, zgiełku i obowiązków. Ja, moja żona i dorosły syn – osobne pokoje, trochę przestrzeni, trochę oddechu. W naszych pokoju pachniało drewnem i pościelą. Wieczór snuł się powoli. Leżeliśmy razem na łóżku, telewizor mruczał cicho w tle. Jedliśmy jabłka. Albo orzechy. Już nie pamiętam. To nieistotne.
Ważne było to, co wydarzyło się potem.
Najpierw był tylko ruch. Niewielki. Jakby coś ją zaswędziało. Jakby wstała, bo zapomniała zgasić światło. A potem… coś się zmieniło. Coś się złamało w powietrzu.
Spojrzałem na nią. Stała na środku pokoju, sztywna, z szeroko otwartymi oczami. Kręciła się w miejscu, a jej dłonie zaciskały się wokół szyi.
Zrozumiałem. Ona się dusi.
Czas się zatrzymał.
W głowie — nic. Pustka. Jakby cały mój instynkt, ta moja słynna zimna krew, o której tyle razy mówiłem, nagle wyparowała. Czułem tylko lód. Zamrożenie. Patrzyłem na nią, jakbym patrzył na ekran. Jakby to był sen. Byłem przerażony, wystraszony, sparaliżowany.
Ona próbowała kaszleć, ale nie mogła. Oczy pełne łez, strach rozsadzający pokój. Byliśmy tylko we dwoje ja i żona i… śmierć, która czaiła się gdzieś obok, milcząca, gotowa wziąć to, co nie jej.
Nie zrobiłem ani kroku. Nie krzyknąłem.
Ale w środku, głęboko krzyczałem przeraźliwie.
— Ratuj ją. Ratuj. Proszę. Ratuj ją!
Nie powiedziałem tego na głos. Nie miałem siły, ani odwagi. Ale to wezwanie… przebiło sufit. Przebiło ściany. Poleciało gdzieś wyżej, poza hotel, poza świat.
I nagle… jakby nastąpiła odpowiedź.
Cichy, szarpnięty dźwięk. Jakby coś pękło. Żona złapała haust powietrza, jak topielec wynurzający się z wody. Kaszlała, oddychała, płakała. Żyła.
Ja wciąż siedziałem na łóżku. Milczący. Zamrożony.
Zajęło mi chwilę, żeby znów poczuć swoje ciało.
Później o tym nie mówiliśmy. Nie ważne co i jak, nieważne. Ale w moim wnętrzu została szczelina, a właściwie rozpadlina. Miejsce, w którym dotknąłem czegoś większego — własnej niemocy. I czegoś jeszcze.
Bo ja naprawdę wtedy wołałem.
Nie wiadomo do kogo. Może do Boga, którego nie byłem pewien. Może do jakiejś siły. Może do mojego nieżyjącego ojca, może do samego życia.
I może to… może mnie usłyszało.
Czasem, gdy jestem sam, przypominam sobie tamten moment. I zawsze wtedy przychodzi lęk, strach, dreszcz i to przerażenie.
Ale zaraz potem — wdzięczność.
Bo chociaż nic nie zrobiłem, ktoś zrobił coś za mnie
I to wystarczyło.
Zawsze będę za to wdzięczny. W tym i w kolejnych życiach
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz