20 czerwca 2025

Schodki na drodze

 

Schodki na drodze

Wracałem samochodem  z Częstochowy. Czerwcowe popołudnie gubiło już ostrość dnia, a asfalt drgał od resztek ciepła. Opel Astra trzymał się pewnie pasa, sunąc w tempie stu kilometrów na godzinę, jak zresztą wszystkie auta dookoła — jeden za drugim, jak koraliki nawleczone na nitkę autostrady.

Z przodu sznur. Z tyłu sznur. Jechałem jak w tunelu, odcięty od reszty świata. Myśli płynęły ospale — może o obiedzie, może o pracy. Szybka jazda, szybkie życie. Wszystko było w rytmie.

Aż nagle — ciężarówka. Wielka, zielona, obca. Wsunęła się przede mnie z impetem, jakby sama droga ją wypluła. Zasłoniła mi cały świat. Jej burta była jak mur, a ja — ślepy.

Zrobiło się nieprzyjemnie. Czułem się, jakbym jechał na oślep. I wtedy to zobaczyłem. Nie wiadomo skąd — może z tej samej ciężarówki — koziołkujący w powietrzu metalowy przedmiot. Schodki. Żelazne, z rur, zardzewiałe i ciężkie. Może pięćdziesiąt centymetrów wysokości. Zbyt duże, by przejechać nad nimi bez szwanku. Zbyt nagłe, by je ominąć.

Czas się zatrzymał.

Spojrzałem  w lusterko. Jeden rzut oka. Prawy pas — zablokowany. Samochód za samochodem. Nie było gdzie uciec. Hamulec? Za późno. Każdy ułamek sekundy był jak granica życia.

Ratuj ! Pomyślałem tylko.

Nie wiadomo, do kogo ten wewnętrzny krzyk był skierowany. Do siebie? Do Boga? Do drogi?

Nie zwolniłem. Nie miał jak. Wjechałem prosto na przeszkodę.

Zgrzyt. Huk podwozia. Głuchy dźwięk metalu, który nie powinien tam być. Ale samochód nie zatańczył. Nie podskoczył. Nie został wyrzucony z drogi.

Po prostu  pojechał dalej.

Z przodu: samochody.


Z tyłu: samochody.


Wokół: żadnej reakcji. Nikt się nie zatrzymał, nikt nie zjechał, jakby nic się nie stało.
Może tylko ja usłyszałem ten rumor. Może tylko ja przeżyłem to zawahanie serca.

Kilka kilometrów później udało się zjechać na pas zieleni. Wysiadłem. Pochyliłem się. Nic. Ani wycieku, ani pęknięcia. Żadnych oznak, że chwilę wcześniej pokonałem coś, co mogło zakończyć się tragicznie.

Dopiero następnego dnia, gdy wjechałem na kanał i obejrzałem samochód z każdej strony i upewniłem się, że nie było żadnych śladów. Żadnego urwanego kabla. Żadnej rysy na karoserii. Nie potrafiłem wtedy  tego ani zrozumieć, ani wytłumaczyć.

Wieczorem usiadłem w ciszy, w kuchni. Patrzyłem przez okno na spokojną ulicę. Na niebie, nad dachami domów, poruszał się powoli księżyc, ten sam, co zawsze. A jednak coś było inaczej.

Nie potrafiłem powiedzieć co.


Może to był przypadek. Może fizyka, szczęście, stalowa osłona.
A może… ktoś tam był. Ktoś, kto podał mi dłoń w ostatniej chwili.

Nie wiedziałem.

Ale teraz już wiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez Twarzy

  Bez Twarzy Była wysoka, potężna jak marmurowy posąg, a każdy jej ruch przypominał precyzyjnie zaprogramowaną choreografię. Długie, blo...