14 czerwca 2025

Na granicy lodu i ciszy

 

Na granicy lodu i ciszy

Był styczeń 1999 roku. Mróz ścinał powietrze jak żyletka, a drogi pod lodową skorupą przypominały coś pomiędzy rzeźnią a torem śmierci. Wracaliśmy z zimowych wczasów nad morzem — ja, żona i nasz kilkuletni syn. Dźwirzyno żegnało nas szarością i chłodem, jakby wiedziało, że przed nami jeszcze długa i niełatwa droga.

Jechałem Skodą Felicią, bez ABS, bez ESP, z oponami letnimi, które nie były stworzone do walki z takim lodem. Każdy kilometr to było skupienie, napięcie, ślizg i balans na cienkiej granicy między kontrolą a katastrofą. Ale dojechaliśmy. Wyczerpany fizycznie i psychicznie, otworzyłem drzwi mieszkania z ulgą, czując, jak schodzi ze mnie napięcie całej podróży.

Ale to jeszcze nie był koniec.

Pojechaliśmy po naszego psa — był u teściów, zaledwie sześć kilometrów dalej. Nie daleko  kilka kilometrów. Ot, ostatnia prosta.

Śnieg skrzypiał pod kołami, silnik pomrukiwał ospale, a miasto milczało – jakby coś przeczuwało. Miałem już tylko jakieś trzysta,  metrów do mieszkania teściów, kiedy dotarłem do skrzyżowania. Moja droga, moje pierwszeństwo, mój porządek. Zwolniłem, nie z powodu niepewności, ale ze zmęczenia. I wtedy zobaczyłem go – samochód, pędzący z boku, jakby prawa fizyki go nie dotyczyły.

Nie zdążyłem zareagować.

W jednej sekundzie, w jednej myśli – zawołałem. Nie wiem kogo. Boga, Wszechświat, siłę większą niż ja. Może samego siebie z przyszłości. Zrobiłem to instynktownie. Nie słowami, nie modlitwą – tylko myślą. Nagłą, czystą, przeszywającą jak krzyk bez dźwięku:


„Pomóż. Proszę, pomóż. Ratuj”

I wtedy poczułem  uderzenie.


Głośne, bezlitosne, zimne jak lód.

Mój samochód został wypchnięty siłą uderzenia i sunął jeszcze dwadzieścia metrów. A potem cisza. Zimna, lodowata, martwa. Otworzyłem drzwi, drżąc. Spojrzałem na żonę, potem na syna. Nic. Żadnej krwi, żadnych ran, żadnego jęku. Byli. Byli ze mną. Całkowicie. Wyszli z tego cało.

Podszedłem do drugiego samochodu. Ten sam chaos, ten sam dramat. Auto do kasacji. Ale kierowca – cały. Wstrząśnięty, ale nie złamany.

Pamiętam, że wtedy nie poczułem ulgi. Poczułem coś innego: złość.


„A gdzie była ta pomoc, o którą prosiłem?”

Taki straszny wypadek. Takie zniszczenia. Strach, Stres


Czy moje wołanie przepadło? Czy nikt mnie nie słuchał? Czy to miał być znak, że jesteśmy zdani tylko na siebie?

Przez tygodnie nosiłem to pytanie jak cierń pod skórą. Opowiadałem o tym znajomym, rodzinie, nawet sobie samemu w myślach. Wciąż powtarzałem: „Prosiłem o pomoc, a i tak doszło do wypadku.”

Ale czas jest najlepszym lekarstwem. I z czasem, coraz częściej łapałem się na tym, że przecież:

Przeżyliśmy.


Nic nam się nie stało.


Nie zostaliśmy kalekami, nie straciliśmy dziecka, nie było łez w szpitalu ani zapachu stali na sali operacyjnej.

To, co wtedy uznałem za brak pomocy, mogło być właśnie jej formą. Tylko ja nie byłem jeszcze gotów tego zobaczyć.

Może pomoc nie zawsze oznacza uniknięcie wypadku. Może czasem oznacza przejście przez niego cało. Może ten krzyk wysłany gdzieś w górę został wysłuchany – tylko nie tak, jak ja tego oczekiwałem.

Dziś, kiedy mijam to skrzyżowanie, już nie czuję gniewu. Czuję wdzięczność. Za tez zimowy dzień, który mógłby być ostatni, a nie był. Za szron na szybie, który mógł być zasłoną śmierci, a był tylko kolejnym rozdziałem.

I myślę czasem:


Wtedy jednak ktoś mnie usłyszał.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez Twarzy

  Bez Twarzy Była wysoka, potężna jak marmurowy posąg, a każdy jej ruch przypominał precyzyjnie zaprogramowaną choreografię. Długie, blo...