Czy tym razem wszechświat milczał ?
Słońce tego dnia przebiło się przez chmury dopiero po południu, jakby nie chciało być częścią niczego, co miało się wydarzyć. Wspólnie z żoną spacerowaliśmy przechadzając się przez zielone alejki Śląskiego Parku w Chorzowie. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Właściwie nie planowaliśmy niczego szczególnego. Spacer miał być tylko oddechem, czymś prostym. Chociaż prawdę mówiąc mieliśmy ochotę zobaczyć Park Japoński. Nowo wybudowany „park japoński” kusił. Niestety w naszym odczuciu ten park to porażka i jakaś kpina. Może niektórych kusił świeżością betonu, niepokojącą pustką i zapachem farby na zbyt idealnie ustawionych elementach. To nie był ogród Zen, nie było tam szmeru bambusów ani złotych rybek w stawie. Był chłód, szarość, żelazo, beton. i woda, jakby ktoś postanowił zamienić japońską subtelność na geometrię betonu. Ale weszliśmy. Z ciekawości. Może z nudów.
Betonowa ścieżka prowadziła nas ku wodzie, między nią a nimi rozciągały się podesty – dwadzieścia może, więcej ułożone w równym rytmie: woda, beton, woda. Skok. Krok. Balans.
To stało się nagle. Tak nagle, że fizycznie nie zdążyłem się przygotować.
Stopa żony ześlizgnęła się w przestrzeń między podestami, jej ciało zgięło się w nienaturalnym kącie, jak w cichym krzyku, którego nikt nie słyszał. W mojej głowie pojawił się natychmiastowy okrzyk – "Ratuj ją!" – bezgłośny, pełen lęku i desperacji. Nie do niej, nie do ludzi. Do czegoś. Kogoś. Do siły, w którą wierzyłem całe życie i która tyle już razy mnie uratowała.
Ale nie stało się nic w co wierzyłem, czego właśnie wtedy tak mocno pragnąłem, czego potrzebowałem.
Niebo milczało. Woda drgała. Żona upadła.
Zdołałem ją złapać, choć nie na czas. Uraz był poważny – kolano mocno skręcone, kostka poobdzierana, spuchnięta, całe ciało złożone z bólu. Pogotowie, wózek inwalidzki, chłodny korytarz szpitala, bladość fluorescencyjnych lamp. A potem miesiące rekonwalescencji, kul, ćwiczeń, cichego cierpienia.
Ale najbardziej bolało coś innego.
We mnie, w środku. Pojawiła się pustka większa niż przestrzeń między betonowymi stopniami. Tam, gdzie liczyłem na gest, cud, interwencję – nic się nie pojawiło. Dlaczego nie zadziałało? – pytałem w myślach, nocami, kiedy jej niepokój i ból odbijał się w ciszy sypialni. Byłem zły, zawiedziony.
Z czasem złość zamieniła się w zmęczenie. A potem w ciszę. Ale pytanie zostało.
Lata później przechodziłem obok tego miejsca w tym dziwnym parku japońskim. Zatrzymałem się.
Beton był ten sam. Woda spokojna. Wszystko jak wtedy. Tylko ja trochę inny.
Usiadłem na jednej z płyt i spojrzałem na wodę. I nagle pomyślałem – a jeśli to nie cud polegał na zatrzymaniu upadku, ale na tym, że byłem tam, kiedy upadek się zdarzył? Że jej nie zostawiłem, że moje ramiona były pierwsze, które ją objęły. Może to nie siła wyższa ją miała złapać, ale może to tak miało być. Może …ważniejsze było co innego nasza miłość, wsparcie, wspólne przeżycie tej tragedii. Sam nie wiem
A może... może czasem modlitwa, prośba, błaganie nie zmienia rzeczywistości.
Może zmienia człowieka, który przez nią przechodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz