Strażniczka Markuskowego Lasu
Nie każdy, kto wędruje przez Markuskowy Las, dostrzega jej obecność. Nie każdy potrafi zrozumieć jej milczenie. Ale ci, którzy naprawdę słuchają — sercem, a nie tylko uszami — czują, że wśród gałęzi wysokiego dębu mieszka ktoś niezwykły, ktoś więcej niż zwykły ptak.
To stara mądra sowa.
Nie miała imienia, bo nigdy go nie potrzebowała. Mówiono o niej szeptem: „Ta, która widzi nocą”, „Matka Cieni”, „Wieszczka Wschodniego Drzewa”, albo „Ta która widzi wszystko” Jej dziupla mieściła się wysoko, tak wysoko, że nawet najodważniejszy z innych drapieżników nie śmiał wspiąć się tam choćby spojrzeniem. Zasiadała w niej każdego wieczora, zanim jeszcze pierwsze mgły zaczęły wić się po ściółce niczym duchy zapomnianych opowieści.
Stara Sowa miała pióra srebrzyste, jak poranna cisza na powierzchni jeziora, i oczy czarne jak węgiel — głębokie, chłodne, ale nigdy zimne. Patrzyły, widziały, rozumiały.
Zwierzęta lasu zbierały się pod drzewem, gdy księżyc wznosił się ponad koronami sosen. Nie przychodziły po radę — nie tak działała stara sowa. Nie mówiła wiele, nie tłumaczyła. Jej obecność wystarczała, aby odnaleźć w sobie odpowiedź. Gdy jeż miał wątpliwość, czy opuścić norę przed zimą — przysiadał w pobliżu, czekał w ciszy, a potem już wiedział. Gdy młody dzik czuł, że gubi się w swoim cieple i gniewie — wpatrywał się w jej oczy i znajdował w nich równowagę.
Ale najbardziej ufały jej wiewiórki.
Pewnego razu, gdy liście zaczęły już złocić się od oddechu jesieni, mała wiewiórka o imieniu Mela zgubiła się w Markuskowym Lesie. Zbyt daleko pobiegła za motylem, zbyt długo nie patrzyła za siebie. Noc zaskoczyła ją szybko, jak tylko w lesie potrafi.
Drżała. Nie z zimna, lecz ze strachu, który wnikał pod skórę jak rosa w buty. Las nocą był jak inny świat — bez znajomych dźwięków, bez kolorów. Tylko cienie i szelesty.
— Halo? — wyszeptała. — Jest tu ktoś?
Wtedy usłyszała szum. Nie taki, jak wiatr w liściach, ale głęboki, pulsujący — jakby ktoś poruszał skrzydłami w samym sercu nocy.
Spojrzała w górę. Na gałęzi nad nią siedziała sowa. Nie odleciała. Nie krzyknęła. Tylko patrzyła.
Mela poczuła, że nie jest sama. Nie potrzebowała słów, by to zrozumieć. Sowa skinęła głową — niemal niezauważalnie — i zaczęła unosić się w powietrze, jakby zapraszając wiewiórkę, aby poszła za nią. Tak też zrobiła. Krok po kroku, przez miękkie mchy i zaplątane korzenie, podążała za ledwo widocznym cieniem sowy, aż zobaczyła światełka. Błysk w oczach innych wiewiórek na skraju polany, wśród których stała jej mama.
Mela obejrzała się za siebie — ale sowy już nie było.
Tego wieczoru nie powiedziała nic. Ale w nocy śniła, że siedzi na wielkiej gałęzi razem ze starą sową. Że świat poniżej jest ogromny, tajemniczy, a jednak całkowicie zrozumiały.
Od tamtej pory Mela czuła się bezpiecznie w Markuskowym Lesie. Nigdy już się nie zgubiła. Zaczęła słuchać, uczyć się ciszy i tego, co mówi noc.
Bo kiedy raz spojrzy się w oczy starej sowy, już nigdy nie jest się tym samym stworzeniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz