Taniec i Kierat
Na skraju małej, zapomnianej przez czas wsi, gdzie pola pachniały latem, a zboże szeleściło jak cicha modlitwa, mieszkała Hanka. Dziewczyna o silnych ramionach i sercu, które wiele już widziało. Mówili o niej:
-twarda jak grudniowy lód, a w oczach ma ogień.
Codziennie o świcie pierwsza wychodziła z domu — wiadro do studni, kury nakarmić, krowy poprowadzić na łąkę.
Ale raz w roku, w samo lato, kiedy żniwa dobiegały końca, nadchodził dzień wolności. Nie zapisany w kalendarzu, nie uznany przez nikogo poza nimi — wiejskimi dziewczynami. To był ich rytuał. Ich święto. Ich własne święto ciała, duszy i ziemi.
Tego dnia, gdy słońce stało wysoko, a siano leżało już ułożone w wysokie stogi, dziewczyny zbierały się na jednej z łąk. Hanka prowadziła. Ściągały buty, koszule, staniki i majtki — nie dla mężczyzn, nie dla śmiechu, ale dla siebie. Dla wolności, która w zwykłe dni była tłumiona przez ciężar pracy, potu i niedocenienia.
Wchodziły na stóg. Głupie? Może. Ale w tej chwili nie było miejsca na rozsądek. Skakały, wirowały, śmiały się do słońca. Źdźbła siana łaskotały ich skórę, a wiatr igrał z ich ciałami, nie pytając o zgodę. Były piękne. Nie piękne jak na okładce — ale piękne jak ziemia, jak zboże w ruchu, jak niebo w południe.
Hanka w tym tańcu była jak królowa. Złote włosy spięte w warkocz, twarz spalona od słońca, dłonie szorstkie, ale pewne. Śmiała się — głośno, odważnie, aż echo odbijało się w pobliskim zagajniku. Przez chwilę, krótką jak błysk, nie była nikim więcej niż wolną duszą. Nie córką, nie pracownicą, nie tą „do pomocy”.
Wieczorem wracały. Zmęczone, ubłocone, pachnące sianem i potem. Ale z oczami pełnymi blasku. Czekały je znów obowiązki: dojenie, zmywanie, gotowanie. I nikt nie zapytał, gdzie były. Bo nikt nie pytał ich o nic.
Następnego dnia Hanka znowu wstała o świcie. Jej ręce były czerwone od zimnej wody, plecy bolały od zgięcia nad korytem. Ale pod skórą, w najgłębszym miejscu serca, tliła się iskra. Bo choć nikt może nie widzi jej trudu, nie docenia siły, nie całuje w spracowane dłonie — ona wiedzą, kim jest.
Wiejska dziewczyna.
Z krwi i ziemi.
Z potu i uśmiechu.
Z bólu i tańca na stogu siana.
I to wystarcza, aby nie zwątpić w siebie.
Choćby przez cały rok — tylko ten jeden dzień był naprawdę jej.
Minęło kilka lat.
Hanka nie tańczyła już na stogu siana. Nie było kiedy. Nie było z kim. Dziewczyny wyjechały. Jedna do miasta za mężem, druga do Niemiec zbierać truskawki, a trzecia, ta najmłodsza, została kosmetyczką gdzieś pod Warszawą. A może fryzjerką? Hanka już nie pamiętała dokładnie.
Została sama z ojcem, który od lat nie podnosił się z łóżka. Matka odeszła wcześnie – zbyt wcześnie, żeby nauczyć Hankę jak żyć z żalem, który nie mija.
Każdy dzień wyglądał teraz podobnie. Świt, wiadro, kury, krowy, pole. Obiad – szybki, byle jaki. Wieczór – cisza i znużenie, które przysiadało na ramionach jak mokra chusta. Hanka nie narzekała. Tylko czasem, gdy wieczorne światło padało na podwórze tak samo jak tamtego dnia, czuła to ukłucie. To coś, co przypominało... tęsknotę za sobą samą.
W sierpniu znów ułożono stogi na łące pod lasem. Przechodząc obok jednego z nich z grabiami w rękach, zatrzymała się. Dotknęła siana. Suche. Szorstkie. Pachnące latem.
Wtedy coś w niej pękło.
Po raz pierwszy od lat rzuciła grabie w trawę. Spojrzała na niebo. Takie samo jak zawsze. Jasne, cierpliwe. Usiadła na skraju stogu. Zdjęła chustkę z głowy. Potem buty. Potem stanik i majtki. Złapała się na tym, że się uśmiecha. I że jej ciało wciąż pamiętało.
Nie skakała. Nie śmiała się głośno. Nie musiała.
Wystarczyło, że usiadła naga na szczycie siana, z zamkniętymi oczami i twarzą wystawioną do słońca.
I w tej chwili nie była nikim więcej niż sobą. Nie córką, nie gospodynią, nie cieniem dawnych wspomnień.
Była Hanką.
Z krwi i ziemi.
Z mięśni i blizn.
Z oddechu, który na nowo uczył się być wolny.
W oddali ktoś przechodził drogą. Może sąsiad, może obcy. Nie miało znaczenia. Hanka nie wstydziła się już. Ani swojego ciała, ani swoich zmarnowanych marzeń, ani tego, że wciąż marzyła.
Zeszła ze stogu, założyła chustkę. I wróciła do domu.
Tego wieczora, pierwszy raz od lat, napisała list. Do najmłodszej z dawnych dziewczyn, tej z Warszawy. Prosty, bez wielkich słów:
- Zabawiaj się tam swoimi
paznokciami, makijażem i całą tę miejską
dumą. Ale jeśli ci kiedyś przyjdzie do głowy przypomnieć sobie, kim naprawdę
jesteś – wróć. Stogi czekają. Ja też.
Hanka.
W głębi duszy wiedziała, że wróci. Może nie od razu. Może nie na zawsze.
Ale wróci.
Bo choć wiejska dziewczyna idzie w świat, to w jej sercu zawsze zostaje jedno.
Smak siana, zapach lata i wspomnienie tańca, w którym przez chwilę można być najprawdziwszą królową
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz