Wspomnienia smutnego dzieciństwa
Moje życie od samego początku nie było łatwe. Gdy ledwo co ukończyłem trzy lata straciłem ojca. Pomimo jego młodego wieku nigdy nie zagrzał długo miejsca w jakimkolwiek zakładzie pracy. W końcu postanowił, że zostanie żołnierzem zawodowym. Wywiózł mnie i matkę ponad 400 kilometrów od rodzinnego domu. Był alkoholikiem i z tego powodu miał mnóstwo różnego rodzaju problemy. Swoje niepowodzenia postanowił któregoś dnia rozwiązać popełniając samobójstwo. Powiesił się na drzewie w pobliskim lesie pozostawiając nas bez środków do życia w zupełnie obcym miejscu. Matka po tej tragedii ledwie wiązała koniec z końcem. Nie mogąc oczekiwać znikąd pomocy postanowiła, że będzie jej lżej, gdy przynajmniej ja wrócę w rodzinne strony. Miała jeszcze trzymiesięczną córkę, a moją siostrę na utrzymaniu, której zostawić przecież nie mogła i zapewne nie chciała. Przypuszczam i wierzę mocno, że właśnie to było powodem, iż przez okres ponad dwóch lat wychowywała mnie babcia. Chociaż byłem malutkim dzieckiem to do dzisiaj bardzo dokładnie pamiętam dzień wyprowadzki z małego domku na wojskowym osiedlu graniczącym z NRD w Gubinie. Tego nie da się zapomnieć. Zostało wyryte w mojej pamięci na długie lata. Wciąż czuję jak silne dłonie jednego z moich wujków zdecydowanym ruchem umieściły mnie na skrzyni ogromnego, wojskowego samochodu ciężarowego, który z włączonym silnikiem stojąc na piaszczystej drodze przed domem, w którym mieszkałem nie wróżył dla mnie nic dobrego. Słysząc coraz głośniejszy warkot silnika i lekkie szarpnięcie całym pojazdem odruchowo złapałem się drewnianej burty starając się nie przewrócić i nie poplamić przypadkiem turkusowego skafanderka, w który byłem ubrany. Utrzymując z trudem równowagę ze smutkiem i łzami w oczach patrzyłem na oddalającą się postać tak bliskiej i kochanej osoby – matki, za którą już tęskniłem. Był to dla mnie bolesny i bardzo mocny cios. Cios, którego dziecko w moim wieku nie mogło wytrzymać. Straciłem kontakt z rzeczywistością i przez kilka miesięcy nic do mnie nie docierało. Zamieszkałem w rodzinnym domu mojej matki na wsi w Racianach. Jej jednak tam nie było, z czym tak trudno było mi się pogodzić. Tak, więc moim wychowywałem zajęła się babcia Marysia. Mówiąc jednak szczerze to mieszkając na wsi na początku lat sześćdziesiątych nie było mowy o jakimkolwiek wychowaniu. Po prostu przebywałem wśród chłopów, trzody chlewnej, kur, gęsi, kaczek i tęskniłem. Tak bardzo tęskniłem za matką, za dotykiem jej rąk, za ciepłymi słowami, za miłością, której mi tak bardzo brakowało. Mieszkając na wsi czułem się obcy. Nikt mnie nie przytulał, nie chwalił, nie pocieszał. Nikt mi nie mówił, że mnie kocha. Nie znałem tego słowa i nie czułem się kochany. Instynktownie wyczuwałem tylko obojętność i całkowity brak zainteresowania moją osobą. Tęskniłem, więc coraz bardziej, szukałem miłości i kogoś bliskiego nie natrafiając niestety na nikogo takiego. Czasem widząc przelatujący samolot wznosiłem głowę do góry i prosiłem „panie pilocie zabierz mnie do mojej kochanej mamusi”. On mnie jednak nie słuchał i szybko oddalał się, a ja ze smutkiem patrzyłem jak znika za chmurami. Wtedy zaczynałem kopać dziurę w ziemi i znowu prosiłem „ tatusiu wyjdź i pobaw się ze mną…” On jednak także nie wychodził, więc z nadzieją kopałem w innym miejscu. W końcu odchodziłem zrezygnowany i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego mnie zostawili. To bardzo dziwne, ale po wielu latach obrazy te widzę bardzo wyraźnie i ciągle napawają mnie przygnębieniem, smutkiem i głębokim żalem. Z tego okresu w zasadzie tylko to pamiętam. Zamknąłem się w sobie i żyłem we własnym, wyimaginowanym świecie. Niewiele docierało do mnie z tego, co działo się dookoła. Czułem się porzucony i odtrącony. Nie pamiętam nawet powrotu tak bardzo kochanej i oczekiwanej przeze mnie matki. Z opowiadań wiem tylko, że gdy ją zobaczyłem uciekałem od niej jak najdalej tylko mogłem. Może to było wyładowanie złości za to, że mnie zostawiła, a może jej nie poznałem? Chociaż teraz była blisko mnie to kontakt mieliśmy raczej niewielki. Wtedy tego nie rozumiałem. Wiele lat upłynęło zanim pojąłem, że za powrót do domu z „bachorami” matka musiała zapłacić gorzką i wysoką cenę. Całymi dniami harowała w gospodarstwie i w polu. Nikt jej nie żałował. Poza pracą nic jej nie wolno było robić. Nawet nie mogła pojechać do siostry lub brata w odwiedziny, którzy mieszkali w mieście. Jedyne, co utkwiło w mojej pamięci z tego okresu to późne wieczory w łóżku z matką, która uczyła mnie pacierza i modliła się ze mną o lepszą przyszłość. Ale jest coś, co pamiętam bardzo dokładnie. Są to wspomnienia raczej smutne wywołujące ból i przygnębienie.
Chałupa, w której mieszkaliśmy składała się z pokoju, kuchni, sieni i przylegającego do niej chlewa. Mieszkało nas wspólnie 10 osób. Po pracy w polu praktycznie wszyscy przebywaliśmy w kuchni, w której znajdowało się duże łóżko z pierzynami i poduszkami, duży stół z krzesłami, murowana kuchnia węglowa z dużą komorą do pieczenia chleba, kredens i komoda. Zimą dodatkowo na środku znajdował się tzw. „trocinowiec” czyli piec do ogrzewania na trociny. Do pokoju, w którym znajdowały się trzy łóżka i dwie duże trzydrzwiowe szafy oraz duży okrągły stół z krzesłami można było wejść dopiero późnym wieczorem, kiedy była pora do spania. Wcześniej nie można było, bo dziadek nie pozwalał. W kuchni przez cały czas coś się działo. Zawsze ktoś miał coś pilnego do zrobienia np. naprawianie obuwia i sprzętu gospodarczego, robienie masła, pranie, skubanie gęsi lub darcie pierza. Nie było możliwości, aby chociaż jedna osoba mogła zająć się swoimi własnymi sprawami nie mówiąc już o spokojnym odpoczynku we własnym kącie, którego po prostu fizycznie nie było. Do tego jak to w tamtych latach na wsi bywało w godzinach wieczorowych odbywały się liczne odwiedziny różnych sąsiadów, którzy przychodzili, na tzw. „chałupki”. Siedzieli do późnych godzin nocnych wspominając dawne czasy lub osobiste przeżycia. Często wchodzili w spory, które przechodziły w prawdziwe kłótnie. W zimowe wieczory natomiast siedzieli przy gorzale opowiadając głównie o strachach i duchach i innych niesamowitych historiach, które to niby osobiście przeżyli. Jako mały chłopiec z dużym zainteresowaniem, często z otwartą ze zdziwienia gębą, a czasami z prawdziwym strachem słuchałem tych opowieści. Długo później nie mogłem zasnąć, a gdy mi się to w końcu udało to budziłem się w nocy z prawdziwym przerażeniem. Tradycją tej rodziny były zaś bardzo częste tzw. „zjazdy rodzinne” Przyjeżdżali wówczas do Racian całymi rodzinami tzn. pięć ciotek z mężami i dziećmi oraz dwóch wujków z żonami. Było to dodatkowo ponad dwadzieścia osób, które wprowadzały dodatkowy zamęt. Ja byłem jednak zadowolony, gdyż miałem wtedy więcej swobody i mogłem pobawić się z kuzynami. Nikt się mnie nie czepiał, chociaż byłem bacznie obserwowany, a jak coś przeskrobałem to na sucho mi to i tak nie uszło. Kontakt z moimi kuzynami nie był jednak taki prosty. Przypominam sobie, że jako kilkuletni chłopiec, którejś niedzieli pasłem stado gęsi za stodołą i gdy usłyszałem głośne szczekanie psa wiedziałem, że przyjechali kuzyni i kuzynka. Pobiegłem, więc z radością do nich, gdyż była to dla mnie jedyna okazja do jakiejkolwiek odmienności, lecz dziadek przylał mi batem i kazał paść gęsi aż do wieczora. Musiałem przecież odpracować swoje. W końcu, gdy zostałem zwolniony z tego obowiązku to było zbyt późno i na zabawę nie było już szans. Takich dni było zdecydowanie więcej. W mojej pamięci mocno utkwiło mi to, że w tej rodzinie ciągle był ktoś z kimś skłócony, ciągle mieli do siebie jakieś pretensje i żale. Kłótnie i awantury wybuchały praktycznie przy każdym zjeździe. Powodem było w zasadzie wszystko, ale głównie kłótnie dotyczyły zajmowania się gospodarstwem i łożeniem na utrzymanie głowy rodziny – sarkastycznego, egoistycznego i trzymającego surową dyscyplinę dziadka Alojzego. Dziadka, który był prawdziwym leniem i wysługiwał się swoimi dziećmi, a także i wnuczkami we wszystkich pracach domowych i gospodarczych. Pamiętam jak tylko spał w sianie na „górze” nad kuchnią lub na słomie w stodole albo łaził bez celu w pole tam i z powrotem. Dla mnie była to osoba przerażająca.
Kłótnie często przeradzały się w awantury, a czasem i bijatykę, która kończyła się ucieczką z chałupy tych, co mieli, dokąd uciekać. Często byłem świadkiem takich scen i bałem się, że dziadek pobije mnie lub mamę. Dziadkowi ciągle coś przeszkadzało i ciągle miał o coś pretensje. Główną uwagę skupiał na mnie i mojej siostrze. Nie mieliśmy żadnych rozrywek lub jakichkolwiek zabawek, no chyba tylko tych, które wystrugałem sobie z drewnianego patyka. Musieliśmy więc sobie wymyślać zabawy, aby nie zanudzić się na śmierć. Było to głównie łażenie po drzewach, bieganie po stogu słomy za stodołą, zabawa porąbanym drewnem, wrzucanie kamieni do studni, grzebanie kijem w gnojówce lub wskakiwanie obiema nogami w krowie kupy. Oczywiście to wszystko bardzo przeszkadzało dziadkowi. Dlatego któregoś dnia postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Przez pół dnia robił na nas tzw. „bykowiec”. Była to drewniana, czterdziestocentymetrowej długości pałka z przymocowanymi z jednego końca skórzanymi rzemieniami. Po ukończeniu swojego dzieła wszedł dumny do kuchni i podkładając nam pod nosy oświadczył donośnym głosem, abyśmy dobrze zapamiętali jak to pachnie. Następnie ostentacyjnie powiesił go na drzwiach do pokoju i głośno i wyraźnie zakomunikował, że jeżeli od tej pory stwierdzi jakieś nieposłuszeństwo lub inne przewinienie to on nie będzie sobie rąk obijał lub szukał bata tylko tym bykowcem będzie nas bił. Miałem wtedy sześć lat. Zwracając się w stronę mojej matki dodał, że jak ona stanie w naszej obronie lub zasłuży to też nim dostanie bez względu na to, kim jest i ile ma lat. Zagroził jeszcze, żeby nie zdarzyło się czasem, aby bykowiec gdzieś zaginął. Pamiętam, że niejeden raz poczułem rzemienie tego bykowca na swojej skórze. Zresztą, jako kilkuletni chłopiec obserwując zachowanie całej rodziny wyrobiłem sobie pogląd, że nikt w niej się nie szanował. Jeden drugiemu zazdrościł z byle powodu. Jakikolwiek sukces, nawet najdrobniejszy był powodem do zawiści przez pozostałe osoby. Czyjeś, choćby chwilowe szczęście było powodem do uszczypliwych uwag i zazdrości. Nieszczęście natomiast sprawiało nieukrywaną radość pozostałych i wredne pouczanie jak należy postępować, by do takich nieszczęść nie dochodziło. Mojej matce, która otrzymywała skromną rentę po ojcu na nas zazdroszczono tak bardzo, że w czasie jednego ze zjazdów rodzinnych jednogłośnie podjęto decyzję, że ma oddawać wszystkie pieniądze do wspólnego gospodarstwa i na podatki. Oczywiście matka nie zgodziła się gdyż miała swój życiowy cel. Chciała za wszelką cenę zdobyć własne mieszkanie, wyprowadzić się do miasta, usamodzielnić i zmienić warunki życiowe swoje, a przede wszystkim moje i siostry. Odmawiając przekazania całej naszej renty dziadkowi naraziła się nie tylko na nieprzychylność z jego strony, ale wręcz na wrogość przechodzącą w nienawiść. Ciągłe awantury, dogryzanie, nękanie psychiczne i fizyczne doprowadziło do tego, że zachorowała na serce i silną nerwicę. To jednak nie ostudziło zapędów dziadka. Nie widząc dalszych możliwości osiągnięcia własnego celu podjął kolejne sadystyczne postanowienie i kazał nam natychmiast wynosić się z jego domu. Nie interesowało go gdzie będziemy mieszkać i z czego będziemy się utrzymywać. Babcia, chociaż była bardzo dobra niewiele mogła zrobić. Wystarczająco bała się o własną skórę. Była pracowitą, religijną i uczciwą kobietą
Jak zdarzało się czasem, że za pozwoleniem sadysty jechała do córek do miasta w odwiedziny to zawsze przywoziła mi słodkie bułki, a nieraz jakieś cukierki. Od dziadka nigdy niczego nie dostałem, no chyba, że bykowcem. Matka musiała szybko znaleźć jakiś kąt i znalazła, bo życie z dziadkiem było nie do wytrzymania i groziło kolejnym pobiciem lub wyrzuceniem na ulicę. Wyprowadzka do Kurzajowic oddalonych od Racian o kilkanaście kilometrów była dla mnie kolejnym ciosem. Bardziej bolało jednak to, że siedząc już na przyczepie od traktora przyszedł nagle dziadek i po przeszukaniu naszego skromnego dobytku ze złością zabrał mi otrzymaną kiedyś od jednej z ciotek gumową piłkę mówiąc, że będzie dla dzieci od jego syna Kazika. Jak bardzo go wtedy nienawidziłem. Warto w tym miejscu nadmienić, że dziadek nazywał się porządnym katolikiem i był bardzo religijny. Do Kościoła wprawdzie nie chodził, gdyż jak stwierdził za daleko i zdrowie nie takie jak kiedyś, ale w każdą niedzielę klęcząc na kolanach przed jednym z obrazów modlił się gorliwie. Po przeprowadzce zażywszy trochę wolności szybko zorientowałem się, pod jakim byliśmy pręgierzem. Łatwo nam jednak nie było. Bieda jeszcze bardziej nas dotykała. Mieszkaliśmy przy ulicy Stawowej w wynajętej chałupie z jednym tylko, małym pomieszczeniem, który służył i jako pokój i kuchnia jednocześnie. Było to obskurne, brudne, ciemne, zaniedbane i wymagające remontu pomieszczenie. Panował w nim jednak tak bardzo upragniony i potrzebny nam spokój. Mieliśmy wprawdzie mnóstwo stałych współlokatorów. Były to wyłażące z ciemnej i tajemniczej, znajdującej się pod podłogą wygrzebanej w ziemi jamy stanowiącej tzw. piwnicę wielkie jak palec ślimaki, które całymi chmarami przesuwały się po ścianach i podłodze, karaluchy, pająki oraz myszy i szczury grasujące po nocach. Pomieszczenie, w którym mieszkaliśmy przylegało, bowiem do innego pustego i w ogóle niezamieszkanego i niezagospodarowanego pomieszczenia, które oddzielone było starymi przegnitymi drzwiami. Przez cały dzień w mieszkaniu panował półmrok, gdyż dwa niewielkie okienka nie dawały praktycznie żadnego oświetlenia. Podłoga wykonana ze starych, częściowo przegnitych desek skrzypiała jak w starym zamczysku. Jak by tego było mało to co jakiś czas zarówno w dzień jak i w nocy dochodziły do nas dziwne krzyki, piski, a niekiedy jakiś nadludzki skowyt. To nasza trochę dziwna i ekscentryczna, samotna sąsiadka „Salcia” będąc już dobrze po osiemdziesiątce nieraz nieźle dawała nam popalić. Na początku wraz z siostrą uważaliśmy ją za złą czarownicę lub starą wiedźmę i bardzo baliśmy się jej. Wkrótce jednak przyzwyczailiśmy się do jej widoku, krzyków i innych dziwactw, które wyczyniała. Raz nawet zdarzyło się, że razem z mamą byliśmy w jej mieszkaniu. Pamiętam, że było tam bardzo zimno i niezbyt przyjemnie. Jej wygląd, a szczególnie spiczasty nos, wyłupiaste oczy i zapadłe policzki na chudej, wręcz trupiej twarzy powodował, że pragnęliśmy jak najszybciej wydostać się z jej mieszkania. W końcu mama też chyba poczuła się nieswojo i nasz pobyt u niej nie trwał na szczęście zbyt długo. Nigdy więcej do niej nie chodziliśmy. Nie tylko ona była dziwna, ale jeszcze ktoś inny. Tym razem to około pięćdziesięcioletni „Pawełek”, który bardzo często zjawiał się nagle nie wiadomo skąd w czasie, gdy wracałem ze szkoły i pokazywał swoje genitalia, po czym śmiał się głośno i uciekał do znajdującego się nieopodal sadu. Na początku trochę się go bałem. Chodziłem przecież dopiero do III klasy Szkoły Podstawowej, a droga do szkoły zajmowała mi prawie półtorej godziny. Powiedziałem o „Pawełku” kolegom i kiedyś chyba z ośmiu chłopaków z mojej klasy wracało ze mną w to miejsce gdzie się pokazywał, aby go zobaczyć. Jak zwykle pojawił się z opuszczonymi spodniami. Chłopaki natychmiast zaczęli rzucać w niego kamieniami i potrzaskanymi dachówkami trafiając w niego raz po razie. Od tej pory pojawiał się jeszcze, ale już bardzo rzadko. Po szkole sam musiałem organizować sobie czas. Jedną z rozrywek była zabawa na przykościelnym cmentarzu. Zbieraliśmy ślimaki do słoika, których było tam bardzo dużo. Goniliśmy się z chłopakami lub bawili w chowanego. Ukrywaliśmy się wtedy pomiędzy grobami, a czasem wchodziliśmy do starych otwartych grobowców. Pamiętam jak kiedyś znaleźliśmy kości i czaszkę w rozgrzebanej ziemi. Dużo czasu spędzaliśmy na pobliskich rozlewiskach i mokradłach. Po szkole miałem także i swoje obowiązki. Musiałem pomagać mamie przy rąbaniu drewna, sprzątaniu i innych pracach domowych. Najbardziej jednak nie lubiłem zabijania kur. Zdarzało się, bowiem, że przechodziły na „nasze” podwórko. Musiałem wtedy złapać jedną z nich i wraz z matką trzeba było ją zabić. W przylegającym do naszego pokoju niezagospodarowanym pomieszczeniu stał przygotowany do tego celu drewniany pniak. Ja chcąc pokazać matce, jaki to jestem pomocny i dorosły, chociaż nie sprawiało mi to żadnej przyjemności, a wręcz przeciwnie nie broniłem się i robiłem, co do mnie należało. Matka trzymała mocno kurę w taki sposób, aby jej głowa znajdowała się na pniaku, a ja obcinałem jej głowę siekierą. Zdarzało się, że musiałem uderzać kilka razy, gdy nie trafiłem za pierwszym razem. Najgorzej było, gdy kura nagle wyrwała się i uciekała biegając z obciętą głową. Nie był to przyjemny widok, ale w końcu smakowała wyśmienicie. Było to chyba jedyne mięso, jakie jedliśmy. Pieniądze z renty matka skrupulatnie dzieliła i część wpłacała na mieszkanie w blokach, część przeznaczała na opłatę za czynsz, pozostałe ledwo starczało na skromne życie. W ogrodzie były owoce jabłka, gruszki, wiśnie, które mogliśmy zjadać, ale nie było ich za wiele i szybko się kończyły. Czynsz płaciliśmy, co miesiąc. Sami musieliśmy dostarczać pieniądze właścicielowi, który mieszkał w oddalonej od nas o kilka kilometrów miejscowości. Pamiętam jak któregoś dnia matka była chora i w obawie, aby nie stracić mieszkania wyszykowała mnie i kazała dostarczyć pieniądze za czynsz. Wytłumaczyła mi jak trafić, aby nie pomylić drogi. Była to zima i dużo czasu zajęło mi dotarcie na miejsce. Po przekazaniu pieniędzy właścicielowi jego kilka lat starszy ode mnie syn zabrał mnie na teren pobliskich kamieniołomów. Była to dla mnie prawdziwa frajda i niezła zabawa. Czas szybko leciał i całkowicie zapomniałem o powrocie do domu. W końcu, gdy spostrzegłem się było już bardzo późno. Prawie całą drogę do domu pokonałem biegiem. Wróciłem późnym wieczorem cały zgrzany i przemoczony. Matka martwiła się, że coś mi się stało no i oczywiście dostałem solidne lanie, ale przygodę, jaka przeżyłem pamiętałem przez kilka dni. Oczywiście siniaki na dupie nie dały mi zapomnieć o całym zdarzeniu. Życie płynęło nam raczej monotonnie aż w końcu nastąpił najbardziej oczekiwany przez nas dzień. Wtedy to nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy, ale otrzymaliśmy przydział na mieszkanie w blokach w Częstochowie, na które matka zbierała pieniądze z tak dużym wyrzeczeniem. Kolejna przeprowadzka była, więc dla nas prawdziwym i tym razem przyjemnym przeżyciem. Byliśmy szczęśliwi. Zamieszkaliśmy na V piętrze w bloku w mieszkaniu o powierzchni 36 m2 składającym się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki i przedpokoju. Nie było duże, ale tym razem nasze własne. W małym pokoju miałem w końcu swój wymarzony kąt. Było to moje miejsce. Mogłem dysponować całym blatem maszyny do szycia i jedną szufladką znajdującą się pod blatem. Mogłem umieścić tam swoje rzeczy, których i tak za wiele nie miałem. W pokoju tym było bardzo ciasno. Brakowało nawet miejsca, aby umieścić krzesło przed maszyną do szycia, na której odrabiałem lekcje, bawiłem się i czytałem. W pokoju stała, bowiem rozłożona wersalka, na której znajdowały się cztery pierzyny i poduszki. Zaś na jednym z krzeseł i podłodze obok szafy stały poustawiane jeden na drugim kartony i inne pudła z ubraniami i różnymi innymi rzeczami. Matka doznając biedy i niedostatku oraz czując ciągłe zagrożenie nie pozwalała niczego wyrzucać, nawet, gdy rzeczy nie były już przydatne. Stała się bardzo oszczędna i liczyła każdy grosz. Mając dziesięć lat pierwszy raz w życiu kąpałem się w wannie. Było to dla mnie niesamowite przeżycie, niewyobrażalne wcześniej. Pamiętam jak ręce i nogi same unosiły mi się w wodzie, a ja nie za bardzo wiedziałem jak się zachować, ale podobało mi się to. Niestety korzystać z wanny można było tylko raz w tygodniu w sobotę. Trzeba było oszczędzać gaz i wodę. Innym, dziwnym dla mnie zjawiskiem było mycie zębów szczoteczką i pastą. Wcześniej nigdy tego nie robiłem i nie wiedziałem jak to się robi. Zresztą jak mieszkałem na wsi to nie widziałem, aby ktokolwiek inny mył zęby pastą i szczoteczką. Nie widziałem, aby ktokolwiek w ogóle mył zęby czymkolwiek. Prawdziwym zaskoczeniem było dla mnie korzystanie z papieru toaletowego. Mieszkając w Racianach i Kurzajowicach z powodzeniem wystarczały liście z drzew, przeważnie z orzecha włoskiego, trawa, papier z worka po cemencie, a sporadycznie gazety. Mieszkanie w mieście podobało mi się. Codziennie odkrywałem coś nowego i coraz więcej rzeczy mnie zaskakiwało. Prawdziwą zagadką był dla mnie przyblokowy śmietnik. Nie mogłem zrozumieć jak to jest, że znajdowało się tam tyle wspaniałych rzeczy, i że można było sobie je zabrać zupełnie za darmo. W końcu mogłem mieć jakieś zabawki lub inne „skarby”, które tam wygrzebałem. Sielanka nie trwała jednak długo. Jako prosty chłopak ze wsi nie zdawałem sobie sprawy z tego, że byłem bacznie obserwowany przez swoich rówieśników. Zdradzało mnie moje zachowanie, „wsiowa” mowa i brak jakiejkolwiek ogłady. Najpierw po cichu, a później w oczy naśmiewali się ze mnie. Nie raz wyzywali mnie od tępych wieśniaków. Z prawdziwą rzeczywistością spotkałem się dopiero, gdy poszedłem do szkoły. Byłem w IV klasie i używając prostego i ubogiego języka szybko zostałem odrzucony przez resztę klasy. Często musiałem torować sobie drogę pięściami, co prowadziło do kolejnych kłopotów. Dodatkowym problemem była bieda, jakiej ciągle doznawałem. Skromne ubranie, zwykły długopis, najtańszy tornister jasno określały mój statut. Szybko zrozumiałem, że w klasie nie mogę nawet próbować dorównać komukolwiek pod żadnym względem. Czułem się inny, gorszy od pozostałych. Okres szkoły kojarzy mi się tylko z brakiem pieniędzy, wyrzeczeniami, oszczędzaniem wszystkiego i na wszystkim. Oszczędzanie prądu, wody, gazu, jedzenia, ubrania było na porządku dziennym. O wydawaniu nawet najskromniejszych pieniędzy na najdrobniejsze nawet rozrywki nie było mowy. Nie wiedziałem, co to jest kino, teatr, muzea, wycieczki. To ciągłe narzekanie na biedę i niedostatek spowodowało u mnie prawdziwe przeświadczenie, że tak jest, że tak musi być, i że nigdy to się nie zmieni. Matka była bardzo religijna i wpajała mi do głowy, że Bóg i tak nas kocha i wszystko nam wynagrodzi. Nie oczekiwałem, więc wiele dla siebie. Za to cholernie zazdrościłem innym lepszego życia. Zazdrościłem im wszystkiego, lepszych i modnych ubrań, przyborów szkolnych, drugiego śniadania, zabawek, a przede wszystkim realizacji zainteresowań i pasji, na jakie mogli sobie pozwolić. Wpajanie do mojej głowy, że nie mogę porównywać się z innymi i wzorować na nich spowodowało, że zostało mocno wyryte w mojej pamięci i blokowało jakiekolwiek zapędy lub oczekiwania. Matka wprawdzie przez jakiś czas pracowała w przedszkolu, ale nasza sytuacja materialna nie polepszyła się. Przynajmniej ja jej nie odczułem. Widząc na co dzień nasz niedostatek sam wielokrotnie rezygnowałem z różnych rzeczy. Byłem przekonany, że właśnie tak powinienem postąpić, gdyż w naszej sytuacji nie mogłem oczekiwać i otrzymać tego, co inni. Przypominam sobie, że kiedyś w szkole organizowali wycieczkę klasową do Krakowa. Ja nie dość, że matce w domu nawet nie wspomniałem o tym to na pytanie wychowawczyni, dlaczego nie zgłosiłem się do wyjazdu na wycieczkę poinformowałem ją, że właśnie w terminie tej wycieczki mamy zaplanowany wyjazd do dalszej rodziny. W trakcie trwania, kilkudniowej wycieczki ja chodziłem do szkoły i miałem lekcje z inną klasą. Po powrocie z wycieczki pani w klasie rozdawała zrobione tam zdjęcia. Ja, chociaż mnie na nich nie było też bardzo chciałem mieć jedno i kupiłem sobie. Wybrałem to ze smokiem wawelskim. Były jednak i gorsze rzeczy nie zawsze zależne jednak ode mnie. W klasie, do której chodziłem panował zwyczaj, że jak ktoś miał imieniny to częstował całą klasę cukierkami. Przeważnie były to jakieś lepsze cukierki, czekoladowe. Ja też miałem imieniny i też chciałem poczęstować wszystkich cukierkami. Niestety pieniądze, jakimi dysponowałem starczyły jedynie na najtańsze cukierki tzw. „kopalniaki”. Cała klasa miała świetny ubaw. Moimi cukierkami rzucali się i pytali mnie czy mój ojciec jest górnikiem. Pamiętam też jak w klasie postanowiono robić paczki na Mikołaja. Odbyło się losowanie osoby, której trzeba było przygotować paczkę. Oczywiście wspomniałem o tym w domu, ale czas mijał, a ja ciągle nie miałem paczki. Nie mogłem nic nie dać, więc postanowiłem wybrać coś z własnych zabawek. Jednakże z uwagi na fakt, że miałem ich naprawdę niewiele wybrałem dwa gumowe, piszczące miśki. Były trochę zabrudzone, więc umyłem je solidnie mydłem i szczotką. Na drugi dzień z duszą na ramieniu poszedłem do szkoły. Wiedziałem, bowiem, że wszyscy, pomimo, iż tajemnicą miało być, kto komu ma dać paczkę i tak wiedzieli. Chyba jako jedyny z całej klasy dotrzymałem tej tajemnicy i nie pochwaliłem się nikomu, kogo wylosowałem, co w tej sytuacji nie miało żadnego znaczenia. Już przed wejściem do klasy kolega, któremu miałem położyć na ławce paczkę głośno powiedział, że do ręki nie weźmie ode mnie żadnego gówna. Najgorsze jednak było, gdy ktoś otworzył przeznaczoną dla niego paczkę. Z gumowych miśków wyciekała jeszcze woda i wszyscy rzucali nimi i zanosili się od śmiechu. Byłem upokorzony i nie wiedziałem, co mam zrobić. Nawet nie interesowało mnie, co ja otrzymałem. Znowu poczułem się inny i gorszy od pozostałych. Już wtedy zastanawiałem się nad swoim losem. Nie użalałem się nad sobą. Denerwowałem się tylko, że muszę znosić te upokorzenia. Do osiągnięcia pełnoletności praktycznie nigdzie nie byłem, nic nie widziałem i niewiele wiedziałem o świecie. Nie zwiedzałem zabytków, nie wyjeżdżałem do innych miast. Poza Częstochową nie znałem żadnego innego miasta. W szkole podstawowej uczyłem się słabo. Gdy chodziłem do V klasy matka wyszła drugi raz za mąż. Dzień ślubu matki pamiętam bardzo dokładnie. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że dla nikogo, w tym dla własnej matki nic nie znaczę. Dbała tylko o siebie i swoje dobro. O mnie pamiętała gdy byłem jej potrzebny. Gdy nastąpił moment wyjazdu na ślub wszyscy goście udali się do swoich samochodów lub wynajętych. Powsiadali i odjeżdżali. A ja jak ten wiejski głupek biegałem od jednego auta do drugiego, aby ktoś mnie zabrał. Nikt jednak nie miał miejsca dla mnie. Dopiero jakiś sąsiad widząc co się dzieje zareagował i dzięki niemu też w końcu znalazłem się na weselu. Tam jednak już nikt na mnie nie zwracał uwagi. Wtedy też pierwszy raz spróbowałem alkoholu. Zakradałem się do spiżarni i po kryjomu piłem piwo, którym w końcu upiłem się. Nawet nie wiem czy ktoś to w ogóle zauważył. Każdy z uczestników imprezy, w tym moja matka zbyt sobą byli zajęci aby zauważyć taki szczegół. Na mnie mocne wrażenie wywarł nieciekawy smak piwa, ale za to bardzo fajne późniejsze doznania. Po weselu ojczym alkoholik przy pomocy agresji i siły fizycznej usiłował mnie wychowywać. Był to okres ciągłych kłótni i awantur. W mojej rodzinie zarówno ze strony matki, ojca jak i ojczyma było wielu alkoholików i wielu samobójców. Przebywając w takim środowisku i mając na co dzień do czynienia z alkoholikami z jednej strony potępiałem ich zachowania i starałem się trzymać od nich z daleka. Z drugiej jednak strony sam wielokrotnie wpadałem w pułapkę alkoholizmu. Pamiętam jak pewnego dnia jak zwykle w domu zastałem pijanego ojczyma. Kolejna awantura, krzyki i Policja spowodowały, że natychmiast wyszedłem z domu. Miałem wtedy prawie 15 lat. Udałem się do jakiegoś kolegi i wałęsaliśmy się bez celu po mieście. Nie wiem jak to się stało ale zaczęliśmy pić jakieś tanie wina. Dokładnie to nie pamiętam co się działo. W każdym razie nagle w środku nocy ocknąłem się na torach tramwajowych. Patrząc przed siebie dostrzegłem jakieś białe światełko. Nie było to jednak światełko w tunelu. Do dzisiaj czuję jak jakaś siła spowodowała, że pomimo upojenia alkoholowego zdążyłem wygramolić się z torowiska tuż przed nadjeżdżającym tramwajem. W okresie dzieciństwa wtedy, gdy potrzebowałem opieki i wzorców do naśladowania to tak naprawdę wychowywała mnie ulica.
Od dziecka musiałem radzić sobie sam ze wszystkimi problemami jakie stały na mojej drodze. O swoje prawa, dobro i sprawiedliwość musiałem walczyć sprytem, odwagą i siłą. W domu nie mogłem na nikogo liczyć. Krótko po ślubie matka urodziła córkę. Dla mnie był to problem i dodatkowy obowiązek ponieważ musiałem się opiekować. Miałem także inne obowiązki. Każdego roku jeździłem z matką do pracy w polu w Racianach na żniwa, sadzenie ziemniaków, wykopki, sianokosy, czy młócenie zboża w stodole. Może nie musieliśmy tego już robić, ale za prace otrzymywaliśmy ziemniaki na zimę, owoce, jajka, a czasami kurę lub kaczkę. Pamiętam jak w trakcie jednego wyjazdu do Racian o mało nie straciłem życia. Gdy miałem 15 lat wracając do domu jechałem pociągiem z dużym koszykiem truskawek. Kiedy pociąg zbliżał się do peronu ktoś otworzył drzwi wagonu i w tym momencie ciężki koszyk, który podniosłem przeważył, pociągnął mnie i wypadłem przy dość dużej prędkości. Wpadłem w przytorowy rów z jakimiś belkami. Oczywiście wszystkie truskawki wysypały się. Mnie na szczęście nic mi się nie stało. Najbardziej jednak bałem się jak zareaguje matka na brak truskawek. Zbierałem więc rozsypane i porozgniatane truskawki do koszyka w nadziei, że jakoś to wytłumaczę.
W domu musiałem zajmować się wszelkimi naprawami i remontami mieszkania. Na mojej głowie było też zorganizowanie sobie sprzętu i materiałów do przeprowadzenia tych remontów. Zdobywanie wiedzy i nauka kosztowało mnie, zatem zdecydowanie więcej niż inne osoby w moim wieku. Do nauki ciągnęło mnie, ale zawsze napotykałem na jakieś przeszkody. Często przesiadywałem w czytelniach, ponieważ na książki nie było mnie stać. Oczywiście korzystałem dużo z bibliotek, w których wypożyczałem książki, gdyż bardzo dużo czytałem. Uciekałem wówczas w marzenia i utożsamiałem się z bohaterami tych książek. Tak naprawdę to dopiero w szkole zawodowej zorientowałem się, że praktycznie to mogę liczyć tylko na siebie. Wziąłem się więc ostro do roboty i postawiłem na naukę. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Chciałem nadrobić stracony czas. Interesowało mnie niemal wszystko badania naukowe, odkrycia, zagadnienia podróżnicze, architektura, publicystyka, filozofia. Dużo czasu poświęciłem na naukę języka. W tamtych czasach jedynym dostępnym w szkole był język rosyjski. Miałem z niego same piątki. Szlifowałem go jak sam potrafiłem najlepiej, czyli poprzez korespondencję z dziewczynami ze Związku Radzieckiego. Przyjemne z pożytecznym, a przy okazji dużo dowiedziałem się na temat Związku Radzieckiego i życia jego mieszkańców. Mój wysiłek opłacał się. W trzeciej klasie Szkoły Zawodowej za osiągnięte wyniki w nagrodę pojechałem na wycieczkę do NRD. Był to rok 1981. Granice przekraczaliśmy w pamiętną datę dokładnie w dniu zamachu na Papieża Jana Pawła II tj. 13 maja. Nauka języka rosyjskiego nie wystarczyła mi. Chciałem też zapisać się na kurs angielskiego. Niestety nie było na to pieniędzy. Pozostałem więc przy rosyjskim poświęcając mu więcej czasu. Szkołę zawodową jako jeden z nielicznych ukończyłem z wyróżnieniem. Świadectwo ukończenia Zawodówki otrzymałem z biało czerwonym paskiem. Natychmiast zapisałem się do Technikum. Wybrałem system nauki dla pracujących. Musiałem przecież pracować, aby zarabiać pieniądze. Pomimo, że pracowałem nauka nie sprawiała mi większych kłopotów. Pracowałem na budowie jako robotnik: posadzkarz, murarz, malarz, tapeciarz itp. Wypłaty oddawałem matce. Teraz to ja byłem głową rodziny. Gdy chciałem się zabawić lub coś sobie kupić to dorabiałem pracując po godzinach. Czasami pracowałem do trzeciej lub czwartej nad ranem, a na siódmą musiałem iść do normalnej, etatowej roboty. Po ukończeniu Technikum Budowlanego i zdaniu matury złożyłem dokumenty na studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie na Inżynierię Środowiska. Niestety nie dostałem się na studia dzienne, a na zaoczne nie miałem pieniędzy. Zresztą nikt z rodziny poza mną nad tym nie ubolewał i nie zachęcał mnie do podejmowania kolejnych prób. Jedna z sióstr mamy powiedziała, że to tylko strata czasu, a i matura to „na gówno” jest mi potrzebna. Dodała, że jej synowie nie mają matur i lepiej mają niż ja i ja nawet im do pięt nie dorastam i nie mogę im w żaden sposób dorównać. Zauważyłem, że ta moja matura prawie dla całej rodziny była wystarczającym powodem do zazdrości i zawiści. Ja jednak ciągle marzyłem. Myślałem o studiowaniu i podróżowaniu. Szukałem sposobów, aby osiągnąć te cele. W końcu zdecydowałem, że zostanę marynarzem i tam pójdę na studia, że będę pływał po morzach i podróżował po całym świecie. Pomyślałem ponadto, że trzy lata w marynarce pozwoli na to, że będzie to odpowiedni okres, aby stać się mężczyzną, który poradzi sobie w życiu. Myśl o studiowaniu na szkole oficerskiej marynarki wojennej spowodowała, że decyzję podjąłem natychmiast i nieodwołalnie. Stanąłem na komisji w WKU w Częstochowie i robiłem wszystko, aby trafić właśnie do marynarki. Opowiadałem jak to bardzo dobrze pływam i lubię pływać i jak podoba mi się służba w marynarce wojennej. W tym czasie każdy chłopak bronił się rękami i nogami przed służbą wojskową w marynarce, więc wojskowi patrzyli na mnie jak na głupka. Cel jednak osiągnąłem i natychmiast otrzymałem bilet do Ustki. Nie przewidziałem tylko jednego. Otóż matka jak tylko się o tym dowiedziała to bez mojej wiedzy zabrała bilet i podjęła działania, aby wszystko odwołać. Wyprosiła u mojego ojczyma, który miał bardzo dobrego znajomego, w WKU, aby załatwił wojsko gdzieś bliżej i w żadnym wypadku nie w marynarce. Po kilku dniach otrzymałem, więc ponowne wezwanie i nowy bilet, tym razem jednak do Katowic. W pierwszej chwili byłem wręcz wkurzony, ale coś mi jednak mówiło, że nie powinienem protestować. Nie przeciwstawiałem się, więc i pogodziłem z tym, co miało nastąpić.
Gdy z perspektywy czasu teraz patrzę na to wszystko to wiem, że w trakcie mojego dzieciństwa wydarzyło się wiele złych rzeczy. Spotkało mnie wiele przykrości, żalu, krzywdy i niepowodzeń. Wiem jednak, że dzięki temu szybko zrozumiałem, co w życiu jest ważne i jak należy postępować. Wiedziałem, że dalsze moje losy zależą tylko ode mnie samego. Od dziecka byłem przekonany, że mogę liczyć tylko na siebie. Nie pomyliłem się. W życiu nikt mi nie pomógł. Prawda jest jeszcze taka, że przez całe dotychczasowe życie miałem nieodparte wrażenie, że ktoś niewidzialny czuwał nade mną. Czuwał nade mną, wspierał i pomagał w podejmowaniu odpowiednich działań i ważnych decyzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz