Kiedy czas patrzy
Siedziałem nad szklaneczką
whisky, gdy świat znowu zwolnił. To nie przenośnia. Nie chodzi o melancholię
ani o refleksję. Dla mnie czas naprawdę zwolnił. Pociągnąłem łyk, obserwując,
jak bursztynowy płyn w szkle skręca się i faluje jak woda w niecce
grawitacyjnej. Przestrzeń wokół mnie zaczęła się marszczyć. Ludzie
powiedzieliby, że to złudzenie. Ale oni nie widzą tego, co ja. Od lat
fotografuję czas. Nie chwile, ale czas… sam w sobie.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy po raz pierwszy wyjąłem stary
analogowy aparat, jeszcze po ojcu. Miałem wtedy dwanaście lat i zrobiłem zdjęcie
lasu za domem. Kiedy je wywołałem
zobaczyłem coś, czego tam nie było. Spiralę. Lekki skręt gałęzi.
Powtórzenie kształtu w innym miejscu, jakby drzewa nie stały nieruchomo, lecz
tańczyły w rytmie, którego nikt inny nie znał. Z początku myślałem, że to błąd
migawki, zła klisza, może przypadek. Ale im więcej robiłem zdjęć, tym więcej
widziałem — pętli, zawijasów,
przeskoków. Ludzie zamierali w pół ruchu z oczami szeroko
otwartymi, jakby przecinali niewidzialną błonę między teraz, a za chwilę.
Zacząłem eksperymentować.
Fotografowałem dziecięce
uśmiechy i później stare oczy tych
samych ludzi.
Porównując klatki, widziałem jak czas ich dotknął nie tylko starzeniem. On ich skręcał, modelował, cofał,
czasem wracał po coś, co pominął, o czym zapomniał.
Zrozumiałem wtedy, że czas nie
jest linią. Ani rzeką. Ani nawet spiralą. Czas to świadomość.
Czas żyje. Ma swoją wolę. I ja, chyba
jako jedyny mogłem go zobaczyć. Ja potrafię widzieć czas. Ludzie się
śmieją, gdy im o tym mówię. Wielu twierdzi, że każdy robi zdjęcia momentów. Ale
ja nie robię zdjęć momentów. Ja rejestruję istnienie czasu w
przestrzeni.
To tak jak sfotografować wiatr, ale nie to, co poruszył, tylko jego samego.
Przeglądam teraz albumy. Setki, tysiące zdjęć. Na jednym starzec patrzy w lustro, a jego odbicie jest młodsze o dekady. Na innym kobieta siedzi na ławce, a jej cień sięga następnego dnia. Sfotografowałem chłopca, który istniał tylko przez kilka sekund bo czas cofnął jego narodziny, jakby się rozmyślił. Mam go. Tylko ja.
Zacząłem podejrzewać, że czas
mnie też widzi. Zdarza się, gdy patrzę przez obiektyw, widzę, że coś patrzy z
drugiej strony. Jakby ta świadomość, którą rejestruję, zaczęła się mną
interesować. Czy można kogoś śledzić, kto jest wszechobecny? Zastanawiałem się.
Czy można sfotografować coś, co istnieje poza światłem? A może to ja już nie
jestem całkiem człowiekiem? Może zbyt długo obcowałem z czymś, co dla
innych jest tylko tłem? Też przyszła mi taka myśl do głowy. Czy bezpodstawnie.
Sam nie wiem. Nie wierzę w przypadki więc coś jest na rzeczy.
Zacząłem zauważać... pęknięcia. Czas nie zawsze się zgadza. Ktoś mi kiedyś powiedział, że: „To było tydzień temu”, a ja wiem, że było to jutro. Widzę, jak czyjeś słowa wychodzą z ust zanim on je wypowie. Dotykam klamki, która jeszcze nie istnieje, a potem drzwi się materializują.
Ludzie uważają mnie czasem za artystę, czasem za dziwaka, a
czasem w ogóle mnie nie dostrzegają. Jakbym istniał i zarazem jak by mnie nigdy
nie było. Ale ja wiem, że jestem czymś
innym. Kimś innym. Nie jestem podróżnikiem w czasie. Nie tworzę maszyn.
Jestem jak by soczewką. Czas przechodzi przeze mnie. On nie
zatrzymuję chwil. On zatrzymuję sam
siebie i on to czuje.
Wiem, że zbliża się coś, czego nie zdołam sfotografować. Ostatni kadr. Najważniejszy. Ten, na którym nie będzie nic tylko ja i czas.
Ale zanim to się stanie, każdego
dnia sięgam po aparat. Jeszcze jedno zdjęcie.
Świat znowu zwalnia. Lampa drga w zwolnionym błysku, whisky zastyga w połowie
łyku.
Czas patrzy mi w oczy. A ja widzę go i uśmiecham się i naciskam migawkę.
Po jednym z wykonanych zdjęć coś się zmieniło. Nie w kadrze. Nie w świetle. Ale we mnie.
Zawsze miałem wrażenie, że czas jest jak gość w moim domu. Niechciany, ale akceptowany z grzeczności. Teraz wiem, że to ja mieszkałem w jego domu, od zawsze, a on tylko chwilowo pozwalał mi nie czuć swojej obecności.
Po tej migawce coś zaczęło przeciekać między światami, które dostrzegałem, między poszczególnymi klatkami. Zdjęcia nie były już statyczne. Niektóre się poruszały, ale nie jak film, ale raczej jak powidoki myśli, które nie mogą się zdecydować, do której wersji świata należą.
Jedno zdjęcie sprzed lat, na
którym kobieta siedzi na werandzie zaczęło się rozszczepiać.
Na jednej wersji wstała i coś mówiła. Na drugiej zgasła, jakby nagle zniknęła ze światła.
Miałem trzydzieści siedem wersji tej samej chwili, które nie mogły się ze sobą
zgodzić.
Zacząłem archiwizować zdjęcia w starym magazynie, który kupiłem za śmieszne pieniądze od bankrutującej firmy. Tam urządziłem sobie archiwum. Nie cyfrowe , ale takie na papierze. Na szkle. Na kliszach. Patrząc na czas przez tyle lat dowiedziałem się, że on nie znosi elektroniki. Zniekształca dane, fałszuje sygnały, zakrzywia pliki. Tylko materiały fizyczne potrafią utrzymać go na chwilę. Jakby też miał zasady: „Nie dotykaj tego, co ma wagę. Tylko to, co można skasować. W Archiwum czułem się dobrze i bezpiecznie. Porządkowałem w nim załamania, czyli fotografie, które wyłamywały się z chronologii.
Jedna z nich, robiona przypadkiem, w odbiciu szyby sklepowej, ukazywała mnie w wieku, którego jeszcze nie osiągnąłem. Inna, przedstawiająca pustą ulicę, zawierała cień kogoś, kto, jak się potem okazało, umarł na tej samej ulicy... miesiąc później.
Zacząłem się zastanawiać: Czy czas
pozwala mi go fotografować?
Czy może chce, żebym to robił? A jeśli tak, to w jakim celu? Którejś
nocy, o trzeciej nad ranem — porze, w której czas jest najcichszy wszedłem do archiwum i poczułem, że ktoś
tam jest. Nie fizycznie.
Takiej możliwości nie było. Archiwum miałem bardzo dobrze zabezpieczone.
Posiadało tylko jedne drzwi bez okien. Drzwi 28 cm stalowej blachy, trzy
poprzeczne stalowe zasuwy i naprawdę mocny silnik żeby ruszyć tego kolosa.
Oczywiście specjalny, jedyny w swoim rodzaju system zamków. To była przeszkoda
nie do przejścia. Ale czułem, że coś się poruszyło między regałami. Coś
przeglądało moje zdjęcia. Czułem przesunięcie, jakby jedna wersja świata
delikatnie otarła się o drugą. Wiedziałem, że to nie był sen.
Najdziwniejsze było to, że zauważyłem nowe zdjęcia. Wkrótce potem, zaczęły coraz
częściej pojawiać się nowe zdjęcia.
Nie zrobione przez mnie. Leżały na biurku. Albo pojawiały się na wywołanej
kliszy, choć nigdy ich nie zrobiłem.
Na jednym byłem ja, śpiący w Archiwum, z ręką
wystawioną poza koc. Na drugim: ulica, której nie znałem i kobieta w czerwonym płaszczu, patrząca prosto w obiektyw. W jej oczach było
coś znajomego. Zaczęło się dziać coś... jeszcze dziwniejszego. Niektóre zdjęcia
zmieniały się kiedy o nich
myślałem. Jakby czas dostosowywał się do mojej interpretacji.
A może… może interpretował mnie.
Zacząłem się zastanawiać. Może jestem tylko jednym z wielu. Może istnieją inni, którzy również widzą czas, ale inaczej. Nie przez obiektyw.
Może ja jestem tylko jakimś Kuratorem
Archiwum, jedynym, który może przechować dowody. Ale dowody na co? Nie mogłem tego zrozumieć. Dalej
fotografowałem czas.
W końcu doszedłem do granicy. Do zdjęcia, którego nie mogłem zrobić, ale czułem, że muszę je zrobić. Było to…To było
miejsce, które widziałem we śnie. Czas tam był... cienki. Naciągnięty jak skóra bębna. Wiedziałem, że po
wykonaniu jednego zdjęcia w tym miejscu wszystko się zmieni. Nie tylko dla mnie. Dla
wszystkich. Nie wiem, czy to był portal. Czy koniec. Czy początek. Ale teraz siedzę nad
szklaneczką whisky. Ostatni raz.
Aparat mam sprawdzony, przygotowany. Sam jestem gotowy. Za chwilę wstanę. Zrobię
to zdjęcie. I wtedy, być może, czas
zrobi zdjęcie mnie.
Wstałem. Spojrzałem na krople whisky, które wciąż znajdowały się na ściankach szklanki, chociaż nie dotknąłem jej od kilku minut. Świat wstrzymał oddech. Czułem to jak napięcie w powietrzu przed burzą. Czas już nie zwalniał. On czekał.
Drzwi Archiwum zaskrzypiały jakby wbrew fizyce. Nie otwierałem ich. Same się uchyliły. Powietrze wewnątrz było chłodne, ale pachniało... pamięcią. Nie kurzem, nie wilgocią, ale jakby samym wspomnieniem obecności. Przeszedłem wąskim korytarzem między regałami. Każde zdjęcie tam miało własny puls, własny rytm. Niektóre klisze niemal drżały, jakby pragnęły zostać rozwinięte, inne gasły, wycofane, obrażone, jak wspomnienia, o których nie chce się mówić. Doszedłem do końca pomieszczenia, do starej ciemni. Ale tam, gdzie powinien iść znajdowała się ściana, za którą znajdowała się jednak droga. Widziałem cień korytarza, którego wcześniej nie było. Czas pękł. Nie jak szkło — ale jak koncept.
Wszedłem spokojnym krokiem. Podłoga była lustrzana. Nie odbijała mnie, lecz coś, co mnie przypominało. Każdy mój krok zniekształcał odbicie. Czas nie był tu lustrem. Był wodą. Pamięcią. Może snem. Na końcu tej niemożliwej drogi czekał kadr. Znałem go.
To miejsce, które widziałem we śnie. Było rozległe, pustynne, białe, bez cienia. Niebo było popękaną czaszką światła, ziemia zaś bladym echem czegoś, co kiedyś istniało, ale teraz już nie miało nawet nazwy. W samym środku stał stary statyw z zamocowanym aparatem. Ale nie moim. Był większy, starszy. Jakby z innego wieku. Z innego wymiaru.
Podszedłem. Spojrzałem przez wizjer. Widziałem siebie, ale nie teraz. Siebie, który jeszcze nie zrobił zdjęcia, i siebie, który je już zrobił. Obaj patrzyli w ten sam punkt. Za obiektywem, w sam Czas. Nie wiem, czy nacisnąłem spust migawki. Może to on zrobił to za mnie. Może ja byłem tylko obiektywem. Może przez te wszystkie lata to nie ja fotografowałem czas, który używał mnie, żeby fotografować samego siebie. Żeby móc się zrozumieć. Żeby się… przypomnieć.
Gdy migawka się zamknęła, wszystko się zatrzymało. Ale nie jak w zdjęciu. Raczej jakby świat zamienił się w negatyw.
I wtedy zrozumiałem, że nie było żadnego ostatniego zdjęcia.
To wszystko…Archiwum, klisze,
ja było ciemnią. A świat był obrazem,
który dopiero się wywoływał.
A Czas... tylko chciał zobaczyć, jak to wszystko wygląda.
Ale coś poszło nie tak.
Gdy obraz się „wywołał”, nie zobaczyłem świata. Ani siebie. Ani aparatu. Ani Archiwum.
Zobaczyłem... świadomość. Obcą, ale znajomą. Nieobecną, ale patrzącą. Jak echo mojego własnego umysłu, które wróciło z miejsca, do którego nigdy nie dotarłem.
Nie patrzyłem przez wizjer. To przez mój umysł coś innego patrzyło — przez lata, przez kadry, przez wszystkie fotografie. Jak przez okno, które samo nie wiedziało, że jest oknem.
Zrozumiałem, że nie byłem fotografem. Nie byłem nawet człowiekiem. Byłem... wewnętrzną świadomością czasu, jego myślą. Może nawet jego sumieniem. Albo wspomnieniem, które próbował sobie przypomnieć.
Czas nie chciał się zobaczyć. On chciał zrozumieć, kim był. A ja, ja byłem jego próbą odpowiedzi. Zawsze nią byłem. I gdy nacisnąłem migawkę, nie zrobiłem zdjęcia. Ja się obudziłem. Nie w świecie, który znałem. Nie w Archiwum. Obudziłem się w Czasie.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że byłem jego wspomnieniem. Dawno utraconym, dawno zapomnianym. Iskrą świadomości, która kiedyś, gdzieś, uformowała czas, a potem została przez niego wymazana. On nie szukał obrazu. On szukał mnie.
I kiedy nacisnąłem migawkę, nie zrobiłem zdjęcia. Ja się... przywróciłem.
Bo ja byłem tym, co istniało przed czasem, istnieje i zawsze będzie istnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz