06 lipca 2025

Żniwa emocji

 

Żniwa emocji

To był mroźny, grudniowy wieczór. Święta jak zwykle bardzo szybko minęły, a do Nowego Roku zostały dwa dni.  Od godzin rannych coś dziwnego się działo. Niby nic. Padał gęsty śnieg i była zawierucha jak to w zimie. Ale coś było nie tak. Śnieg padał jakoś inaczej. Płatki zamiast opadać na ziemie unosiły się do góry tworząc dziwną, nienaturalną zamieć. Wyglądało to tak, że na wysokości około 2-3m nad ziemią śniegu nie było widać natomiast nie wiadomo skąd się brał, ale od tych kilku metrów nad ziemią wiało śniegiem do góry. Mało tego zawierucha, która się tworzyła błyszczała tysiącem kolorowych błysków. Niebo raz było zupełnie jasne aby po chwili świat ogarniała zupełna ciemność, którą co jakiś czas rozświetlały jaskrawo zielone błyski. Towarzyszące temu błyskawice, grzmoty, przeraźliwe i i dziwne dźwięki przypominające trąbienie powodowały, że serce zamierało że strachu jakby miał nastąpić koniec świata. Dokładnie o godzinie 20.00 nagle wszystko ustało. Niebo co dziwne o tej porze roku zrobiło się zupełnie jasne. Przestał padać śnieg i zrobiło się zupełnie cicho. Wtedy to się stało. W jednej chwili na całym świecie wszyscy ludzie stracili emocje. Miłość, strach, złość, tęsknota, współczucie, radość, smutek stały się dla nich zupełnie obce. Jakby ich nigdy nie odczuwali. Jakby nigdy nie byli ludźmi. Wszyscy oprócz mnie. Nie wiem jak, ale ja  to po prostu wiedziałem.

W pewnej chwili  wydarzyło się coś, co przerwało tę niemą ciszę. Usłyszałem pierwszy dźwięk. Właściwie to  krzyk. Ale nie do końca ludzki. Taki wysoki, przeciągły i brutalnie przerwany. Wybiegłem z mieszkania i zobaczyłem chłopaka z trzeciego piętra. Stał na środku ulicy, a jego oczy...Jego oczy eksplodowały. Nie było huku, nie było dramatycznej detonacji w tle. Po prostu nastąpiło delikatne pyknięcie, jakby ktoś rozbił dwa małe baloniki z atramentem. Z jego oczodołów popłynęła  gęsta, ciemnoczerwona  maź. Chłopak osunął się na kolana, pochylił głowę… i po kilkunastu sekundach, wstał. Ale nie patrzył już przed siebie  bo nie miał czym. Poruszał się powoli, jakby nasłuchując czegoś, czego nie da się usłyszeć. Wyciągał ręce przed siebie i szedł, dotykając ścian, latarni,  innych ludzi, którzy... również zaczęli tracić oczy. To nie były pojedyncze przypadki. W ciągu kilku kolejnych godzin co którejś osobie, którą widziałem z okna lub na ulicy, zaczęły wybuchać oczy. A potem wstawały i szły przed siebie. W milczeniu, bez jakiegokolwiek znaku bólu czy paniki. Jakby to był ich nowy stan bycia. Ich skóra zaczęła blednąć, ich ruchy stawały się coraz bardziej niezdarne, ale nie przestawali iść. Zdruzgotany zamknąłem okno i zasłoniłem je. Spać jednak nie mogłem. Nie wiem jak ale jakoś przemęczyłem się do rana. Bałem się wyjść na ulice. Ciekawość jednak wzięła górę. Podszedłem do okna i gdy je otwarłem stwierdziłem, że nic się nie zmieniło. Ludzie chodzili jak roboty we wszystkie strony. A potem nastąpił kolejny horror tuż po 15-tej. Zaczęło się od kobiety w czerwonym płaszczu. Stała przy przystanku, z wyciągniętą ręką, jakby czekała na autobus, którego już nigdy nie będzie. Nagle zadrżała, wygięła się do tyłu i zaczęła krzyczeć. Po chwili z jej uszu zaczęła sączyć się krew. Nie przestawała krwawić. Krew ciekła powoli, potem szybciej. Kiedy upadła na kolana, sądziłem, że to koniec. Ale ona wstała i wołała.

- Nie słyszę! Ja nic nie słyszę. Po czym  ruszyła przed siebie.

W ciągu godziny  wszyscy, których widziałem  mieli zakrwawione uszy. I wszyscy nadal się poruszali. Bez słuchu. Bez wzroku. Bez świadomości.

Wszystko, co mnie otaczało, było ciche, jakby cały świat został owinięty grubą warstwą wełny. Światło nadal nie miało źródła. Czas jakby przestał płynąć normalnie — niebo nie ciemniało, ale i nie jaśniało. Zegarki stanęły. A ci ludzie,  te dziwne istoty szli dalej… i rozmawiali. Oni ze sobą rozmawiali. Bez emocji. Bez żalu. Bez złości. Bez współczucia.  Szli przed siebie jak by coś ich przyciągało.

I ja, idiotycznie, zacząłem za nimi iść. Z daleka. Nie wiem, po co. Nie wiem, co miałem nadzieję zobaczyć. Ale coś w tym wszystkim było... zorganizowane. Jakby cały ten chaos był tylko z zewnątrz. A w środku był jakiś plan. Jakiś przebiegły, niezrozumiały porządek. Nie wiedziałem, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Zbliżał się wieczór. Zaczynało zmierzchać. Idący przede  mną młody mężczyzna w szarym płaszczu zatrzymał się nagle i złapał oboma rękami za swoje gardło. Zaczął się trząś i krztusić trwało to tylko chwilę po czym zauważyłem, że wypluł zakrwawiony swój język. Nie wiedziałem czy sobie go odgryzł. Po chwili jednak już wszystko się wyjaśniło. Prawie wszyscy, których widziałem wypluwali swoje języki. Słyszałem tylko jeden bełkot. Nie mogłem tego znieść. Szybko odwróciłem się i jak najszybciej pobiegłem do swojego mieszkania.

Kiedy trochę się uspokoiłem zacząłem się zastanawiać co się dzieje i dlaczego ja jestem normalny. Byłem zły, płakałem, szkoda mi było tych wszystkich ludzi. I przede wszystkim mnie nic się nie przydarzyło. Włączyłem ponownie telewizor, ale żaden program nie działał. Nie działały telefony, Internet, komputery. Świat stanął w miejscu.  Zamknąłem się w mieszkaniu na trzy spusty. Nie wiedziałem, co przyniesie noc, ani czy w ogóle będzie jeszcze noc. Przez chwilę myślałem, że może to sen. Że zaraz się obudzę. Ale wszystko było zbyt realne. Zbyt szczegółowe. Nawet zapach śniegu wpadającego przez rozszczelnienie okno był prawdziwy. I był dziwnie metaliczny.

Minęła kolejna godzina. Potem dwie. Czas się nie ruszał, ale mój organizm tak. Czułem głód. Pragnienie. Strach. Cały wachlarz emocji, które kiedyś były czymś zwyczajnym, teraz wydawały się skarbem, który został tylko mi. Nagle usłyszałem kroki na klatce schodowej. Ale to nie był zwykły chód. Te kroki były nierówne, mechaniczne, jakby ktoś stawiał je bez zrozumienia, bez celu. Zatrzymały się dokładnie przed moimi drzwiami.

Zamarłem. Cisza. A potem… pukanie. Jedno. Drugie. Trzecie. Równe odstępy. Powolne, jakby ktoś dopiero uczył się rytmu. Wstrzymałem oddech. Po kilku minutach pukanie ustało, a kroki oddaliły się w górę, na kolejne piętra. Usiadłem na zimnej podłodze, próbując zebrać myśli. I wtedy usłyszałem coś, czego nie słyszałem od dawna — czyjś płacz. Cichy, stłumiony. Jakby zza ściany. Nie był to płacz bezmyślny, pusty jak jęki tych, którzy stracili zmysły. To był autentyczny szloch. Ostrożnie przyłożyłem ucho do ściany. Ktoś tam był. Ktoś, kto jeszcze czuł. Zebrałem się na odwagę i wyszedłem z mieszkania. Schody były puste. Światła nie działały, ale jasność z zewnątrz wciąż oświetlała wnętrze budynku tym dziwnym, bezcieniowym światłem. Zapukałem do drzwi sąsiadki – starej pani Heleny. Zero reakcji. Poszedłem dalej.

Wreszcie stanąłem przed drzwiami mieszkania 4B. To stamtąd dobiegał płacz. Nacisnąłem klamkę. Ku mojemu zdziwieniu  nie były zamknięte. W środku panował półmrok. Pachniało kurzem, kadzidłem i… czymś jeszcze. Czymś żywym. W rogu pokoju, skulona na podłodze, siedziała dziewczyna. Mogła mieć może 18–19 lat. Miała przy sobie latarkę, kilka świec i notes, w którym coś gorączkowo zapisywała. Kiedy mnie zobaczyła, poderwała się jak oparzona.

— Ty… też widzisz? — zapytała ochrypłym głosem.

Przytaknąłem.

— I słyszysz? — dodała niemal szeptem.

Znowu przytaknąłem. Jej oczy zaszkliły się łzami.

— Myślałam, że jestem sama — powiedziała i wtedy po raz pierwszy od wielu godzin poczułem coś, co przypominało nadzieję.

Usiedliśmy razem przy blacie kuchennym. Powiedziała, że ma na imię Iwona. Od dwóch dni nie kontaktowała się z nikim. Jej matka była jedną z pierwszych, którym „to” się przydarzyło. Iwona schowała się w szafie, kiedy zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. Matka najpierw zamilkła, potem wybuchły jej oczy. Teraz szwendała się gdzieś po osiedlu, jak inni.

— Myślisz, że jesteśmy odporni? — zapytałem.

— Nie — odpowiedziała. — Myślę, że jeszcze nie jesteśmy zarażeni.

To stwierdzenie przeniknęło mnie na wskroś. "Zarażeni". Jakby to była choroba. Ale jaka? Neurologiczna? Psychiczna? Czy coś jeszcze innego? Wtedy Iwona pokazała mi coś, co od razu podniosło mi ciśnienie. Notes. Zapiski. Daty. Schematy. I… znaki. Jakieś piktogramy, które wyglądały jakby były rysowane w transie. Kręgi. Spirale. Linie zbiegające się w punkt.

— Zaczęłam je rysować dzień przed tym wszystkim. Nie wiem dlaczego. Po prostu musiałam. Kiedy śnieg zaczął się unosić  byłam już na trzeciej stronie.

– Znasz ich? – zapytałem.

Skinęła głową.
– Nie osobiście – uśmiechnęła się gorzko. – Ale ślady po nich widziałam wcześniej. W innych miejscach. W innych ludziach.

– To nie pierwszy raz – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy. – Przybywają, kiedy jesteśmy najbardziej podatni. Gdy nie czujemy się już ludźmi, wtedy stajemy się dla nich użyteczni.

– Mówią, że przyszli z miejsca, gdzie czas nie płynie tak jak u nas. Gdzie ból nie jest cierpieniem, tylko walutą.
– Kto tak mówi?
– Ci, co ich przeżyli. Jeśli im wierzyć.

Spojrzałem na ostatni rysunek. Nie przypominał żadnego znanego symbolu. Ale coś w nim… pulsowało. Gapiłem się w ten znak dłużej niż powinienem i przez chwilę miałem wrażenie, że usłyszałem szept. Cichy, znajomy, jak mój własny głos, ale dochodzący z wnętrza głowy:

"Nie jesteś wybrany. Jesteś świadkiem."

Odsunąłem notes jak poparzony.

Iwona tylko spojrzała na mnie i powiedziała:

— Ja też go słyszałam. Dzień później umarł mój kot. Patrzył na mnie i... wybuchł. W środku. Bez dźwięku.

Wstałem.

— Musimy się stąd wydostać. Może gdzieś dalej… to nie dotarło?

Iwona pokręciła głową.

— To jest wszędzie. Ale może, jeśli znajdziemy źródło… — zawahała się — może zrozumiemy, co to w ogóle jest.

Spojrzałem za okno. Ludzie wciąż szli. Niewidomi, głusi i niemi. I wszyscy zdążali w tym samym kierunku — na północ.

Może więc i my powinniśmy tam pójść.

Może to był jedyny sposób, by odkryć, dlaczego tylko my zostaliśmy ludźmi.

Wyszliśmy o świcie. Jeśli to w ogóle był świt. Świat nadal trwał w stanie zawieszenia, w bezczasie, w tej niepokojącej poświacie bez cieni. Ale coś się zmieniło. Ludzie, o ile można ich jeszcze tak nazywać, zaczęli poruszać się szybciej, bardziej zdecydowanie. Jakby przyspieszyli marsz. Jakby zbliżali się do celu.

Szliśmy za nimi przez opustoszałe ulice, przez zamarznięte pola i zgliszcza tego, co kiedyś było naszym światem. Przez cały ten czas nie było ani jednego zwierzęcia. Żadnego ptaka, żadnego psa, żadnego szmeru innego życia. Tylko oni. Cisi, bezokie istoty, z zakrwawionymi uszami i poranionymi ustami  poruszający się w rytmie, którego nie rozumieliśmy.

Po trzech dniach marszu dotarliśmy do czegoś, czego się nie spodziewałem. W środku zamarzniętej doliny, między zerwanymi torami kolejowymi, znajdował się Krąg. Monumentalna konstrukcja, jakby nie z tego świata. Czarny, chropowaty monolit w kształcie przypominającym spiralny lej, sięgający kilkudziesięciu metrów w głąb ziemi i drugie tyle w górę. A wokół — tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi, stojących w milczeniu, w równych odstępach. Czekających.

Z wnętrza Kręgu dobywało się pulsujące światło i niskie, basowe wibracje, które nie były słyszalne, ale czułem je w kościach. Jakby coś ogromnego próbowało oddychać pod powierzchnią.

Wtedy ich zobaczyliśmy. Przybyszy.

Wyłonili się z wnętrza Kręgu. Byli wysocy, może ponad dwa metry. Płynęli, nie chodzili. Ich ciała nie miały formy, jakby były utkane z dymu i skrystalizowanej rtęci. Mieli po kilka par kończyn, niektóre zbyt cienkie, inne grube jak konary drzew. Ich twarze… właściwie nie miały twarzy. Gładka, lśniąca powierzchnia, bez ust, bez oczu — tylko czarne szczeliny pulsujące blaskiem, który bolał przy patrzeniu.

Ale to nie one były najgorsze. Najgorsze było to, co czułem, gdy się zbliżyły.

Stałem się na chwilę nagi. Nie fizycznie, ale emocjonalnie. Ich obecność dotykała wewnętrznych warstw duszy. Wiedziały o mnie wszystko — każdy lęk, każdą nienawiść, każdy żal, nawet te ukryte, których nigdy przed sobą nie przyznałem. Trwało to tylko moment i znowu byłem sobą.

Iwona chwyciła mnie za rękę. Drżała. Ja też to poczułam. Powiedziała cicho.

Wtedy jeden z Przybyszy uniósł swoje mackowate ramię i dotknął człowieka stojącego najbliżej. Był to starszy mężczyzna, z siwą długą brodą.  Jego ciało natychmiast zadrżało. Oczy… oczy mu odrosły. Słyszałem, jak łapczywie wciąga powietrze, jakby pierwszy raz w życiu poczuł coś prawdziwego. Na jego twarzy pojawiła się emocja. Płacz. Rozdzierający, piękny płacz. I wtedy coś z tego mężczyzny wydobyło się. Strumień światła. Płynna energia. Była czerwona, jak gniew. Potem niebieska — smutek. Potem złota — nadzieja.

Przybysz wchłonął to wszystko. A ciało mężczyzny... zapadło się do środka jak papierowa torebka. Puste. Wysuszone. Został tylko worek skóry, bez kości, bez mięśni. Bez duszy.

Zrozumieliśmy. Oni nas okradają. Nie ciało było im potrzebne. Nie rozum. Emocje. To było im potrzebne. Ale nie byle jakie. Potrzebowali emocji w tej najczystszej, najgwałtowniejszej formie. A żeby je wydobyć, musieli nas zepchnąć w ciemność. Oślepić. Ogłuszyć. Odebrać głos. Zredukować nas do istot czujących strach i cierpienie ale tylko wewnętrznie. Zamkniętych w sobie jak w trumnie. Tam emocje fermentowały. Stawały się surowcem.

Adrenalina była katalizatorem. Strach w zamknięciu. Przerażenie w kompletnej izolacji. Radość bez powodu. To były rzeczy, które dla nich były jak drogocenny narkotyk.

Byli kolekcjonerami. Żerowali na nas od wieków — opowieści o wampirach, bogach żądających ofiar, o demonach szaleństwa — wszystkie miały źródło właśnie tutaj.

— Dlatego ci ludzie są jeszcze żywi — powiedziała Iwona. — Nie stracili emocji. Nie są jeszcze  gotowi na  żniwa. Ale  to się wkrótce zmieni.

— Czy jest jakaś szansa? — zapytałem, patrząc w stronę Kręgu. W jego wnętrzu coś się poruszało. Coś większego. Coś, co dopiero się budziło.

Może to był koniec. A może dopiero początek.

Krąg zadrżał. Nie było to drżenie ziemi, nie fizyczne. Coś zadrżało w powietrzu, w przestrzeni. Jakby świat zawisł na cienkiej nici, która nagle się naprężyła. Z wnętrza Kręgu wyłoniła się istota. Była większa od pozostałych i  zbudowana była przezroczystej materii. Była  bardziej chaotyczna. Jej forma wciąż się zmieniała. Raz miała skrzydła, raz kończyny, raz była tylko pulsującą kulą światła i dźwięku, aby po chwili materializować się jako nieznany stwór.  Ale nie to przykuło moją uwagę.

To, co pojawiło się obok niej, było jeszcze dziwniejsze. Mały, drewniany konik na biegunach.

Tak po prostu. Jakby ktoś go tu postawił z dziecięcego pokoju. Stał pośród nicości Kręgu, zupełnie niepasujący. A jednak... istota cofnęła się. Krzywo, niespokojnie. Jej ciało zafalowało, jakby doznało dysonansu.

— Co to do cholery...? — wyszeptałem.

Iwona spojrzała na mnie z szeroko otwartymi oczami.

— To... wspomnienie. Silne wspomnienie. Czyste.

Zaczynałem rozumieć.

Te istoty żywiły się emocjami, ale nie potrafiły ich tworzyć. Nie znały kontekstu. Nie znały wspomnień.

Krąg był wypełniony emocjami oderwanymi od ludzi,  czystym, destylowanym cierpieniem. Ale coś poszło nie tak. Ktoś, być może ofiara, być może „błąd systemu”, wstrzyknął do zbioru coś zupełnie innego, czyli wspomnienie. Bardzo stare, bardzo ludzkie. Dziecięca radość. Absurdalna, pierwotna, niepojęta dla Przybyszy. Jak śmiech dziecka na pogrzebie.

I wtedy istota z wnętrza Kręgu zaczęła się rozpadać.

— One nie potrafią filtrować tego typu emocji — powiedziała Iwona, jakby mówiła to sobie. — One nie rozumieją bezinteresownej pamięci. One nie znają kontekstu. Dla nich wszystko musi być czyste, jednowymiarowe. Strach to strach. Radość to narkotyk. Ale wspomnienie? To dysonans.

Kolejne koniki pojawiały się na obrzeżach Kręgu. Potem pluszowe misie. Baloniki. Drobiazgi, które mogły być symbolem emocji, ale nie surowcem. Krąg rozszczepiał się. Wiry światła traciły rytm. Przybysze zaczęli się cofać, jakby nie rozumieli, dlaczego ich „system” się sypie.

To ludzie, których porwali... to oni to zrobili. W ciszy, odcięci od zmysłów, nie mogli mówić, ale ich dusze pamiętały. Ich ciała produkowały czyste emocje, ale umysł się bronił  przywołując wspomnienia z dzieciństwa, absurdalne sny, pierwsze pocałunki, zapach świeżego chleba. Małe, niewinne rzeczy, które nie miały sensu, ale miały znaczenie. Ludzkość zaczęła się bronić w sposób, którego potwory nie przewidziały: irracjonalnością.

— To nasze zbawienie — powiedziała Iwona cicho. — Nasza irracjonalność. Nasza nieprzewidywalność. One tego nie mogą przetrawić. One chcą czystości. A my jesteśmy chaosem.

Z wnętrza Kręgu dobiegał teraz dziecięcy śmiech. Niepokojący, ale nie złowrogi. Wolny.

I nagle wszystko zaczęło się walić. Krąg się zapadł, niczym zwinięta spirala. Przybysze bez dźwięku. I wtedy zrozumiałem, że oni się boją. Po raz pierwszy oni czuli emocje, których nie potrafili skonsumować. Które paliły ich od środka jak trucizna. Nieskategoryzowane uczucia.

Z Kręgu wystrzeliła fala światła,  nie niszcząca, ale oczyszczająca. Cienie pękały. Świat wracał.

A ja tylko stałem, czując, że w kieszeni mam coś dziwnego. Małego, drewnianego... konika.

Spojrzałem na Iwonę. Jej oczy lśniły łzami.

— Może nie jesteśmy tacy bezbronni — szepnęła.

Minęło wiele godzin. A może dni. Czas był tu zawsze czymś względnym.

Krąg zniknął. Jakby nigdy go nie było. Została po nim tylko wypalona trawa w kształcie spirali, a na jej środku... nic. Pusta ziemia. I cisza. Ludzie zaczęli się budzić. Powoli, jakby wracali z głębokiego snu. Nie wszyscy. Ale wystarczająco wielu, by poczuć, że nie jesteśmy już sami. Że coś się skończyło. A może — coś nowego się zaczęło. Niektórzy płakali. Inni śmiali się bez powodu. Jedna kobieta tylko trzymała w dłoni stary, zardzewiały klucz i patrzyła w niebo. Gdy zapytałem, co to, powiedziała:
— Otwierał skrzynkę z zabawkami mojego syna. Umarł dziesięć lat temu. A ja wciąż pamiętam dźwięk, jaki wydawał ten zamek. Ten klik. Słyszę go, jakby to było wczoraj.

To był nasz ratunek. Pamięć. Bezsensowna, nieprzydatna, absurdalna pamięć. Zbyt złożona, by ją przetrawić. Zbyt ludzka, by ją zniszczyć.

Przybysze odeszli. Czy wrócą? Nie wiem. Może znajdą sposób, aby znów żerować. Może będą uczyć się naszych emocji, katalogować je, klasyfikować. Ale już nigdy nie będą pewni. Bo w naszym cierpieniu znaleźli bunt. A w naszym chaosie — światło. Stałem na skraju polany, patrząc na Iwonę, która trzymała w dłoni coś małego. Okazało się, że to był guzik. Mały, czerwony guzik z kurtki jej córki, który znalazła, kiedy wszystko zaczęło się walić.

— Trzymałam go cały czas w myślach — powiedziała. — On mnie trzymał.

Odwróciłem się i ruszyłem w stronę lasu. Z tyłu usłyszałem śmiech dziecka. Szybki, ulotny. Jak echo czegoś, co kiedyś istniało naprawdę.

I wtedy zrozumiałem. Nie uratowało nas światło. Nie uratowała nas siła. Uratowało nas to, co w nas najbardziej kruche. Ludzkość. Z całym swoim chaosem, zepsutymi zabawkami, wspomnieniami o zapachu deszczu i śmiechu bez powodu. Z cichymi łzami i nieuzasadnioną nadzieją.

To była nasza ochrona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nic nie jest nam obceco ludzkie

  Nic co ludzkie nie jest nam obce Zacznijmy od początku, bo tam zwykle tkwi tajemnica Życie jest nieprzewidywalne, pełne zmian i dram...