A co by było, gdyby się udało?
W tamtych czasach wszystko było trudniejsze. Miłość, choć piękna, gorąca szczera nie wystarczała. Żeby założyć rodzinę, potrzebne było coś jeszcze. Mieszkanie. Kąt. Przestrzeń, w której można razem zasnąć i razem się obudzić, bez poczucia, że jest się gościem we własnym życiu. Ja nie miałem nic. Ani pieniędzy, ani wpływów, ani pleców w spółdzielni. Miałem za to młodą twarz, ręce gotowe do pracy i duszę przepełnioną upartym pragnieniem i marzeniami żeby nie skończyć jak wielu przede mną w jednym pokoju z teściową lub w kącie u matki, która zawsze wiedziała lepiej. Rodzinę miałem, owszem – liczną i obecną, ale wredną, obojętną i zimną jak mroźny styczeń na pustkowiu. Ich spojrzenia mówiły: Nie wiemy czy umiesz liczyć, ale i tak licz na siebie. Więc nie liczyłem na nikogo. Tylko na siebie. I na to, co zawsze jakoś działało – siłę wyższą, z którą rozmawiałem w ciszy, w myślach, w nocy, kiedy było najgorzej.
Wtedy narodził się pomysł: strych, a raczej adaptacja strychu na mieszkanie
Byłem zaradny i przebiegły. W krótkim czasie znalazłem odpowiedni budynek. Cztery piętra w górę, pod skośnym dachem, czekało na mnie ponad 60 metrów pustki. Kurz, pajęczyny, zapach starego drewna i pokrycia dachowego. Dla innych – ruina. Dla mnie – marzenie. Mogłem to sobie wyobrazić: pokój sypialny z oknem połaciowym, salon, łazienka, ciepłe światło poranka, kuchnia z dębowym blatem, a w niej ona – moja miłość, moja przyszłość.
Zabrałem się do pracy. Zdobyłem wszelkie zgody. Kierownik administracji – podpisany. Prezes spółdzielni – pozytywny. Kominiarz – bez zastrzeżeń. Brakowało tylko jednego: zgody lokatorów.
Dwadzieścia cztery podpisy.
Zdobyłem dwadzieścia dwa.
Zabrakło dwóch.
Te dwa „nie” przeważyły wszystko. Wystarczyły, by cały plan się zawalił, jak domek z kart, budowany przez w marzeniach. Dwoje ludzi, którym nie zawiniłem, którzy niczego ode mnie nie chcieli. Zniszczyli wszystko, co wtedy trzymało mnie przy nadziei.
Modliłem się w sobie – może nie dosłownie, nie głośno, ale duchowo – prosząc Boga, wszechświat, los… cokolwiek. Prosząc o cud. O jedną zmianę serca. O jedno „tak” zamiast „nie”.
Cudu nie było.
Za to była złość. Wściekłość. Poczucie zdrady. Bo przecież tyle razy w życiu dostawałem jakieś znaki, coś mi pomagało. A teraz? Teraz, kiedy najbardziej potrzebowałem pomocy na całe życie zostałem z niczym. Kupiłem później jakąś ruderę. Jeden pokój z odpadającym tynkiem, oknami, przegnitą podłogą i bandytami za ścianą. Popadłem w długi i zaprzyjaźniłem się z ciężką pracą, zmęczeniem, bólem i samotnym remontem, w którym każda warstwa położonej zaprawy, nowa deska na podłodze, każda warstwa farby była moja i mój pot
Nie pomógł mi nikt.
I wtedy... wydarzyło się coś, czego nie przewidziałem. Żona – dziewczyna, dla której wszystko to robiłem otrzymała mieszkanie. Nowe. Z przydziału. W innym mieście. W swoim mieście oddalonym o 70 kilometrów. Z dala od mojej matki, która nigdy jej nie zaakceptowała. Z dala od wrednej rodziny, głośnych ulic i jeszcze głośniejszych opinii. Z dala od strychu, który nigdy nie miał stać się domem.
Wprowadziliśmy się razem. I chociaż nadal bolało, choć nadal wspominałem to, co mogło być, z czasem zacząłem rozumieć.
Może właśnie dlatego się nie udało.
Może dlatego tam, na górze, milczano.
Bo czasem trzeba odebrać człowiekowi jedno marzenie, żeby uchronić go przed
katastrofą.
Dziś, kiedy myślę o tamtym strychu, czuje coś dziwnego – mieszaninę ulgi i tęsknoty. Jakby los uciął gałąź, na której chciałem zbudować gniazdo, tylko po to, by popchnąć mnie w stronę, której sam nigdy by nie wybrał.
Może to nie był cud, jakiego się spodziewałem.
Ale był to cud, którego naprawdę potrzebowałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz