Cisza pod falą
Miałem wtedy trochę ponad dwadzieścia lat. Jeszcze młody, jeszcze niezatrzymany przez życie, ale już z bagażem, który nosiłem cicho i głęboko, jak kamień w kieszeni. Matka pojechała nad morze, więc pewnego dnia wsiadłem do nocnego pociągu i ruszyłem w jej ślady. Chciałem ją odwiedzić, tak po prostu, bez zapowiedzi. Może z tęsknoty, a może z jakiegoś innego powodu, którego wtedy jeszcze nie umiałem nazwać. W przedziale pociągu spotkałem ludzi, których imion nie pamiętam, ale których śmiech i butelki w dłoniach pamiętałem długo. Piliśmy piwo, gadaliśmy, śmialiśmy się, czasem milczeliśmy razem. Nie spałem ani minuty. Noc rozciągnęła się jak guma, a świt przyszedł nagle — bladym światłem, które przesączało się przez szyby, zwiastując zbliżające się wybrzeże.
Kiedy wysiadłem, zamiast od razu jechać do matki, poszedłem na plażę. Wybrzeże było puste i senne. Piasek chłodny, powietrze rześkie, a morze… Morze wyglądało jak obietnica — niepokojąco spokojna. Zdjąłem koszulkę, buty, spodnie. Wszedłem do wody jak do basenu. Byłem pewny siebie — przecież dobrze pływałem, a do tego byłem ratownikiem. Ale…nigdy wcześniej nie pływałem w morzu.
Najpierw było lekko, cicho, błogo. Potem fale stały się wyższe, a brzeg coraz bardziej odległy. Przyszedł moment, kiedy zawróciłem. I wtedy zaczęło się.
Moje ciało traciło siły szybciej, niż powinno. Każdy ruch był jak przecinanie gęstego powietrza. Fale waliły w twarz. Morze — spokojne jeszcze chwilę wcześniej — zaczęło mnie wciągać, jakby chciało zatrzymać. A potem skurcz w nodze. Najpierw lekki, potem ostry jak nóż.
Nie spanikowałem. Jeszcze nie.
Ale kiedy zacząłem znikać pod wodą, kiedy do ust wdzierała mi się słona woda, a płuca prosiły o tlen, zrozumiałem, że naprawdę może być bardzo niedobrze, że mogę z tego nie wyjść cało. I wtedy... usłyszałem coś.
Nie jestem pewien, czy to głos, myśl, szept, wspomnienie. Ale z pewnością było to czyjeś i wyraźne:
„Spokojnie. Dasz radę. Nabierz powietrza i płyń pod wodą – dopłyniesz.”
Zrobiłem dokładnie tak. Zanurkowałem, jakby ktoś prowadził mnie za rękę. Płynąłem, nie wiedząc, ile zostało mi sił, ani jak daleko jest brzeg. W ciszy pod powierzchnią czułem się… spokojny. Jakbym nie był sam.
Kiedy w końcu dotknąłem piasku pod stopami i wygramoliłem się na brzeg, nie uniosłem pięści w górę. Nie zapłakałem. Po prostu wstałem, wytarłem się z soli i piasku, i poszedłem. Nawet nie opowiedziałem nikomu o tym, co się stało.
Przez długi czas nie myślałem o tym. Wróciłem do życia, jakby nic się nie wydarzyło.
Dopiero po latach, kiedy znów coś się zawaliło, kiedy znów poczułem się sam i zagubiony — przypomniał sobie ten głos. I pomyślał o swoim ojcu. Tym, który odszedł zbyt wcześnie. Który zostawił pustkę i pytania, na które nigdy nie otrzymałem jasnej odpowiedzi.
I wtedy przyszła do mnie cicha myśl:
„Może on czuwa. Może czuje się winny. Może w tamtej wodzie... to był on.”
Nie wiedziałem. I nigdy nie będzie wiedział na pewno.
Ale za każdym razem, gdy życie znów zaczynało mnie wciągać pod powierzchnię — przypominałem sobie tamto jedno zdanie:
„Spokojnie. Dasz radę”
Więc dawałem i dalej daję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz