Tam, gdzie kwitną ciernie
Byłem człowiekiem praktycznym. Nie lubiłem nadmiernych uniesień, nie wierzyłem tak do końca w znaki. Ale tego dnia wszystko, co znałem, zaczęło pękać – jak drewno w dłoni księdza, gdy woda święcona rozbryzgiwała się nad trumną mojego teścia. Stałem wtedy obok innych – zięć, nie syn, ale z tym rzadkim rodzajem więzi, której nie trzeba było wyjaśniać. Z teściem łączyła mnie taka dziwna przyjaźń, czasem milczenie. Czasem jedno zdanie, czasem ramię położone na plecach w odpowiednim momencie. Dwie silne osobowości, które nauczyły się siebie akceptować nie przez słowa, ale przez wspólną obecność przy naprawie kranu, wspólny obiad, długą ciszę przed telewizorem lub jazda samochodem.
Nie płakałem. Nie musiałem. Ale gdy kropidło pękło i
jego fragment poleciał z nieprawdopodobną siłą, przebił się przez przestrzeń
pełną ludzi i uderzył właśnie mnie – poczułem coś więcej niż tylko uderzenie. Jakby
coś się domknęło. Albo właśnie otworzyło. Spojrzałem na księdza. Ten zatrzymał
się tylko na moment, zaskoczony, ale nieprzerażony. Tłum szepnął. Ludzie
dziwnie na mnie popatrzyli. Jedni z troską inni z przerażeniem. A potem rytuał
popłynął dalej – jak rzeka po kamieniu. Po ceremonii wróciłem do domu. Dziwnie
się czułem. Przez chwilę siedziałem nieruchomo w fotelu. A potem
rzuciłem okiem na parapet okna balkonowego. Zamarłem. Korona cierniowa –
roślina, którą teść przyniósł pewnego dnia z uśmiechem i powiedział:
„To taki dziwak, prawie nie zakwita. Jak nie zakwitnie, nie miej do niego żalu.
I nie zakwitła nigdy. I nigdy nie miałem o to żalu. Aż do dziś.
Teraz – eksplozja. Różowe kwiaty, dziesiątki. Jakby przez lata zbierała siły właśnie na ten dzień. Jakby czekała, aż ktoś odejdzie, żeby coś mogło zakwitnąć.
Popatrzyłem na nią ze łzami w oczach. Dotknąłem liści, kwiatów. Były prawdziwe. Kłuły. Jak życie.
Kilka dni później byłem już w sali operacyjnej. Standardowa procedura, ale z pełną narkozą. Przygotowanie, pytania, chłód metalu pod plecami. Anestezjolog dotknął mojego ramienia – tego samego, które w które trafiło kropidło – i powiedział:
– Liczymy do dziesięciu.
Nie dotarł do trzech.
I wtedy…
...pojawiło się to miejsce.
Nie był to szpital. Nie był to sen. Była to przestrzeń zawieszona w czymś, co można nazwać ciszą. Wokół – postacie. Wysokie, nieruchome. Długie ciemne szaty. Kaptury zasłaniające twarze. Stały w kręgu, nie za blisko, nie za daleko. Nie mówiły. Nie potrzebowały.
Wiedziałem, że czekają. Ale nie jak sędziowie. Raczej jak opiekunowie. Cisi, obecni. Ich milczenie było pełne znaczeń, których nie rozumiałem, ale które czułem. Nie bałem się. Moje ciało nie było ciałem. Moje myśli nie były myślami. Spośród nich wystąpiła jedna postać. Nie podchodziła – po prostu stała nieco bliżej. Przez chwilę miałem wrażenie, że ją zna. Nie przez twarz – bo jej nie widziałem – ale jakoś tak… Przez wspomnienie dłoni, która podawała mi… Przez ciszę, którą kiedyś razem dzielili.
Czy to był on?
Postać wykonała gest. Niewidoczny, ale odczuwalny – jakby wskazywała drogę. Nie zmuszała. Proponowała.
A potem…
Światło. Głos. Krzyk.
Otworzyłem oczy.
Pielęgniarka nachylała się nade mną, lekarz mówił coś do monitora. Ktoś wspomniał, że było blisko. Że ciężko się wybudzałem. Że nie reagowałem przez długie minuty.
A ja – czułem, że coś przyniosłem stamtąd ze sobą. Coś, czego nie potrafię nazwać.
Wróciłem do domu po kilku dniach. Korona cierniowa nadal kwitła. Róże nie zwiędły. Liście były żywe, soczyste, pełne wigoru. Zbliżyłem twarz do kwiatów – pachniały delikatnie, jak wspomnienie rozmowy, której nigdy nie było.
Dotknąłem ramienia. Miejsca, w które uderzyło drewno.
Nie bolało. Już nie.
Ale wiedziałem, że pamięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz