Czarny Apartament
Zamek w Mosznej wznosił się dumnie ponad linię drzew, a jego dziewięćdziesiąt dziewięć wież rozcinało niebo jak gotyckie iglice sięgające chmur. Był jak z baśni — monumentalny, tajemniczy, pełen historii, których nie sposób było opowiedzieć do końca. Trzysta sześćdziesiąt sześć sal, każda inna, każda z sekretem. Ale tylko jedna z nich budziła niepokój — Czarny Apartament.
To właśnie w nim się zatrzymaliśmy.
Byliśmy tylko we dwoje. W zamku pełnym różnych historii z przeszłości.. Czarny Apartament, nazwany tak przez obsługę z lekkim drżeniem w głosie, miał okna przysłonięte ciężkimi zasłonami, a ściany obite aksamitną czernią. Mimo że był piękny, panowała w nim gęsta cisza, jakby pokój sam oddychał — powoli, niespokojnie, w rytmie dawno przebrzmiałych westchnień.
Pierwszej nocy nie mogliśmy zasnąć. Nie ze strachu, lecz z podniecenia i fascynacji miejscem. Rozmawialiśmy o legendzie, którą przeczytaliśmy w starym albumie znalezionym na komodzie. Mówiono, że dawno temu mieszkała tu guwernantka — piękna, młoda kobieta, którą pan zamku uwiódł, wykorzystał i porzucił. Nie mogąc znieść upokorzenia i samotności, odebrała sobie życie... właśnie w tym pokoju.
I od tamtej pory powraca.
Czasami pojawia się w nocy — nie jako zjawa z krzykiem i gniewem, ale jako cień, smutek zaklęty w postaci kobiety, która nie zaznała miłości do końca. Mówią, że jej obecność czuje się w powiewie firanek, w nagłym chłodzie na karku, w lustrze, które odbija coś, czego nie ma.
Wyczuwaliśmy ją i my. Ale bez lęku, bez niepokoju. Nie skrzywdziła nas.
Przeciwnie — wydawało się, że nasza obecność przynosiła jej ulgę. Może dostrzegła w nas coś, czego sama nie miała — szczerość, oddanie, miłość, która nie znała kłamstwa. Czuliśmy mocno jej obecność — czasem drzwi same się domykały, świeca gasła bez powodu, a zegar w kącie wybijał godzinę, choć dawno przestał działać. Nie baliśmy się. Trzymaliśmy się za ręce i szeptaliśmy do siebie, że to nic złego, że ona po prostu... jest.
Drugiej nocy obudził mnie szmer — jakby kobiecy płacz. Delikatny, żałosny. Wstałam i podeszłam do okna. Na tle księżycowego światła widziałam cień — postać w długiej sukni, stojącą nieruchomo pośrodku apartamentu. Nie krzyczałam. Nie obudziłem żony. Patrzyłam tylko, a ta postać, kobieta spojrzała na mnie — nie wrogo, lecz z jakimś smutnym zrozumieniem. A potem... zniknęła.
Rano, kiedy powiedziałam żonie o tym, tylko się uśmiechnęła.
— Ona wie — powiedziała. — Wie, że nie mamy nic wspólnego z jej krzywdą. Że tu przyszliśmy z miłości, a nie z egoizmu.
Zamek opuściliśmy po trzech dniach. Ale Czarny Apartament pozostał w nas. Nie jako miejsce grozy, ale jako coś więcej — niemal żywe wspomnienie, zaklęte między światami. Mówią, że duch guwernantki wciąż tam jest. Że wciąż czeka. Ale może, dzięki temu, że uwierzyła choć na chwilę w miłość — prawdziwą i czystą — zaznała choć trochę spokoju.
A my? My jesteśmy szczęśliwi. Bo nasza miłość przetrwała nawet jej próbę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz