Rejs na Bornholm
Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. Po kilku spokojnych dniach w Kołobrzegu, gdzie morze lśniło leniwie pod lipcowym słońcem, postanowiliśmy – ja, moja żona i nasz syn urozmaicić sobie wakacje. Ktoś w hotelu wspomniał o jednodniowej wycieczce wodolotem na Bornholm. Skandynawska wyspa, obietnica morskiej przygody, coś innego niż codzienne spacerowanie brzegiem morza. Brzmiało dobrze. Może za dobrze.
Już na nabrzeżu poczułem coś niepokojącego. Wodolot, który przypłynął z opóźnieniem, wyglądał, jakby już wiele w swoim życiu przeszedł. Rdzawe plamy na kadłubie, wybłyszczona farba i trap, który przez dobre dziesięć minut próbowano dopasować, bo za cholerę nie udawało się go zamontować. Ludzie żartowali, ktoś nawet parsknął: "Jak tak popłynie, jak ten trap pasuje, to chyba wrócimy wpław." Śmiech był nerwowy, wymuszony. W końcu wypłynęliśmy z portu o ponad godzinę później, morze jeszcze było spokojne, ale powietrze jakby zadrżało — wilgotne, gęste, duszne. W środku wszystko skrzypiało. Siedzenia trzęsły się od wibracji silników, a szyby raz po raz drżały jakby na skraju pęknięcia. W pewnej chwili syn szturchnął mnie ramieniem. „Tato, coś tu dziwnie pachnie” – szepnął. Rzeczywiście, w powietrzu czuć było słodkawy zapach oleju i metalu. Po chwili, gdzieś z przodu coś zgrzytnęło. Tak jakby ktoś przeciągał łańcuch po stalowej blasze. Wodolot zadrżał i zaczął przyspieszać, a potem nagle zwolnił. Znowu przyspieszył. Znowu zwolnił. Fale zaczęły nami rzucać. Mimo że niebo wciąż było bezchmurne, morze niepokoiło – jego odcień z błękitnego zmienił się w ciemny granat. Widziałem, jak niektórzy zaczynają się modlić pod nosem. Nagle łódź się przechyliła. Nieznacznie, ale wystarczająco, by ludzi ogarnęła panika. Kobieta siedząca obok nas krzyknęła, a jej mąż, blady jak kreda, spojrzał w stronę wyjścia. Wtedy załoga zaczęła biegać. Jeden z marynarzy potknął się i uderzył głową o metalową framugę, zostawiając ślad krwi. Ktoś z krzykiem zapytał, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział.
W końcu głos z głośników — suchy, zdławiony — oznajmił:
- Prosimy o spokój. Nastąpiła awaria.
Muszą państwo opuścić wodolot. Nabieramy wody.
Słowa te odbiły się echem w dusznej kabinie jak wyrok. Wszyscy znieruchomieli. W oczach ludzi widać było niedowierzanie, szok, coś pierwotnego. Nagle zrobiło się gorąco, pot zlał mi kark, serce dudniło w piersi. Żona mocno objęła syna.
- To niemożliwe – szepnęła.
Przez kilkanaście minut dryfowaliśmy w niepokojącej ciszy, przełamanej jedynie skrzypieniem kadłuba i cichym chlupotem wody… gdzieś pod stopami. Czułem, jak drży pokład. Czułem, że z każdym metrem łódź siada niżej. Ludzie płakali. Ktoś zaczął krzyczeć, że chce do domu.
Wreszcie na horyzoncie pojawił się drugi wodolot. Ale widok, który przyniósł nadzieję, był równie przerażający. Trap rozstawiony pomiędzy statkami kołysał się gwałtownie na wzburzonym morzu, jak wąska nitka prowadząca ponad przepaścią. Mieliśmy przejść po nim… nad otchłanią.
Przechodzenie to był koszmar. Ludzie ślizgali się, chwytali poręczy, jedna kobieta zemdlała i została przerzucona na rękach. Syn zamknął oczy, wtulony w moją pierś. Szedłem z nim jak przez sen, czując, jak każda fala grozi oderwaniem nas od pokładu. Trap jęczał pod stopami, wiatr dusił oddech. W jednym momencie spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak coś ciemnego, ogromnego, przesuwa się pod wodą. Cień. Nie ryba. Coś głębszego. Jakby morze samo patrzyło.
Gdy ostatni z nas przeszedł, drugi wodolot odpłynął, a za nami tamten — tonący — zniknął w pianie. Zatonął bez huku, cicho, jakby morze chciało go wchłonąć, ukryć. Po wszystkim kapitan tylko raz się odezwał:
- To nie powinno było się zdarzyć. Ale na
szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Nie zapytałem, co miał na myśli. Przecież byliśmy dopiero w połowie drogi. Do portu wracaliśmy pełni złości, strachu i niepokoju. Ulgę poczuliśmy dopiero gdy stanęliśmy na twardym ladzie.
Zdarza się, że żona budzi się w nocy i mówi, że w śnie znów przechodzi przez trap. Że morze ją woła. A ja… ja czasem też słyszę ten głos, gdy leżę w ciszy. Słony, głęboki szept.
Morze nigdy nie zapomina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz