Głos
Noc była gęsta jak smoła, przesiąknięta zmęczeniem i ciszą. Droga sunęła się przede mną jak nieskończona wstęga, wijąc się między polami i lasami, które zasnęły pod czarnym niebem. Miałem za sobą ponad dwieście kilometrów. Wracałem z uczelni po nudnych wykładach. Nie powinienem był siadać za kierownicą. Ale siadałem. Zawsze siadałem. Zatrzymałem się raz. Chłodne powietrze przecięło zmęczenie jak nóż. Przespacerowałem się wokół auta, rozciągnąłem mięśnie. Powiedziałem sobie, że dam radę. Wsiadłem. Ruszyłem. Światła przecinały noc, a silnik mruczał monotonnie, jakby sam był senny. Kilometry znikały za szybą, a ja coraz bardziej czułem, jak powieki stają się ciężkie. Jedna sekunda. Druga. Mrugnięcie. Nieświadomość.
I nagle – „Wstawaj!”
Głos. Nie do końca słyszany, raczej poczuty. Jak uderzenie prosto w serce. Jak
szarpnięcie duszy.
„Obudź się! Szybko!”
Otworzyłem oczy.
Droga była pod kołami. Ale nie tam, gdzie powinna. Znajdowałem się na środku przeciwległego pasa. Zbliżające się światła nadjeżdżającego samochodu migotały w oddali jak znak ostrzegawczy od losu. Instynkt. Ręce zacisnęły się na kierownicy. Szarpnąłem. Auto wróciło na mój pas, a serce waliło jak młot. Zatrzymałem się. Silnik zgasł, a ja przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że jeszcze żyję. Drżały mi dłonie. I wtedy...
Zrozumiałem.
Zasnąłem. Tam, na tej drodze, z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, zniknąłem ze świata na kilka sekund. To wystarczyło, by śmierć wyciągnęła po mnie rękę. Ale coś mnie obudziło. Coś lub ktoś. Kolejny raz…
Nie wiem, co to było. Może tylko mój własny mózg, w panice wysyłający ostatni alarm. A może... nie. Może jednak to był ktoś. Tak… Przecież takich przypadków nie ma
Głos, który mówił nie słowami, ale siłą. Którego nie usłyszały uszy, ale serce. Głos, który postawił mnie z powrotem na granicy życia.
Od tamtej pory, wiele razy, kiedy zamykam oczy, słyszałem go znowu.
Cicho. Z daleka. Ale zawsze wyraźnie:
„Jeszcze nie teraz.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz