12 czerwca 2025

Julinek. Zima. Pies

 

Julinek. Zima. Pies.

Droga ciągnęła się jak szary, lodowaty sen. Noc trzymała się gęsto przy ziemi, mroźna i głucha, jakby świat zamarł w oczekiwaniu na coś, co dopiero miało nadejść. Światła małego fiata cięły ciemność, odbijając się od lodowych kolein, które ciągnęły się przed nami jak żebra zamarzniętej bestii. Jechaliśmy już ponad trzysta kilometrów, ja i Mariusz – kumpel z uczelni, wiecznie zaspany, teraz z głową opartą o szybę. Zostało nam jeszcze ponad dwieście. Środek zimy, koniec świata, zero ruchu. Pusto. Tylko wiatr tańczył nad śniegiem.

Pamiętam dokładnie – dojeżdżaliśmy do Julinka. Nazwa jak z bajki, a wokół bajka zamarznięta na kość. Jechałem w tych lodowych koleinach, które prowadziły auto jak po torach. Każdy ruch kierownicą, każdy nacisk na pedał – mógłby skończyć się poślizgiem, wirującym tańcem śmierci wśród zasp.

Mimo to przyspieszyłem. 70, może 80 km/h. Głupota? Może. Ale droga była pusta. I w takich chwilach człowiek wierzy, że zima się go nie ima.

I wtedy go zobaczyłem.

Pies. Wielki. Czarny. Stał na drodze jakieś osiemdziesiąt metrów przed nami. Nie biegł. Nie uciekał. Po prostu... pojawił się, jakby wyrósł z mroku. Jak cień, który nagle zyskał ciało.

Zamarłem. Nie mogłem zahamować. Wiedziałem to. Na tym lodzie hamowanie oznaczało jedno – utratę kontroli. Koleiny nie wybaczają błędów.

I wtedy usłyszałem głos.

Nie krzyk. Nie myśl. Nie własny rozkaz. To było coś innego, coś ważnego, coś co w tym momencie mogło mnie uratować. Właśnie tak pomyślałem, a może potrzebowałem takiego głosu?
„Przyspiesz. Teraz.”

Usłyszałem głośno i wyraźnie

„szybko wciśnij gaz”

Nie analizowałem. Nie rozważałem. Po prostu wcisnąłem gaz do oporu. Mały fiat zaryczał jak zły. Silnik zawył, opony zgrzytnęły na lodzie, a ja czułem, jak auto przyspiesza – wprost na tego psa.

Ułamek sekundy później – uderzenie. Głuche, twarde, jakby ktoś rzucił worek piasku na blachę. Przód samochodu uniósł się nieco, potem opadł. Pies zniknął. Nie wiem, czy odskoczył, czy został odrzucony.

Zatrzymałem się dopiero po kilkuset metrach. Ręce miałem sztywne, serce tłukło się jak ptak w klatce. Wyszedłem. Zderzak lekko wgnieciony. Tyle.

- A pies? Mariusz zadał tylko to pytanie

- Zamknij się. Odpowiedziałem Przecież nie damy rady zawrócić.

Spojrzałem w noc. Cicho było. Aż za cicho. Mariusz  milczał. Może wewnętrznie coś przeżywał. Może udawał, że nic się nie stało.

Nie zawróciłem. Nie było jak. Droga była zbyt wąska, zbyt zdradliwa. A może… po prostu się bałem.

Bałem się, że pies tam dalej wciąż leży. Albo że... już go nie ma.

Do uczelni dojechaliśmy bez przeszkód. Świt przyniósł kawę, ludzi, zajęcia. Ale coś zostało ze mną na zawsze.

Nie wiem, co to było – intuicja, przeznaczenie, przypadek, głos z innego świata. Ale tamtej nocy, na zamarzniętej drodze do Julinka, coś uratowało mnie przed własną decyzją.

I do dziś, gdy zamykam oczy, widzę te koleiny jak lodowe bruzdy. I wielkiego psa, który wyszedł z ciemności – może po to, żeby sprawdzić, czy potrafię posłuchać głosu, który nie był mój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez Twarzy

  Bez Twarzy Była wysoka, potężna jak marmurowy posąg, a każdy jej ruch przypominał precyzyjnie zaprogramowaną choreografię. Długie, blo...