12 czerwca 2025

Nie do przejścia

 

Nie do przejścia

Wiatr rozdzierał ciszę pustkowia jak nóż, zacinając w twarz lodowatym oddechem nocy. Śnieg jeszcze nie spadł, ale chłód niósł już jego przedsmak. Andrzejki – noc wróżb, żartów i śmiechu. Zaczęła się zwyczajnie: imieniny u kuzyna, trochę wódki, kilka piw, wspomnienia z dzieciństwa i kawały, które zawsze śmieszą tylko po trzecim kieliszku. Potem – decyzja z tych nierozważnych, lecz podyktowanych młodością. Nocny lokal 25 kilometrów dalej. Pojechaliśmy taryfą.

Lokal był nowy, świecący jak statek kosmiczny na tle czarnego nieba. Kolejka przed wejściem, przepychanki, napięcie. Gdy ochrona powiedziała "nie", kuzyn stracił panowanie. Huk szkła, trzask drzwi i potem krzyk. Gdy rzucili się za nami ochroniarze, nie było czasu na myślenie. Tylko nogi i adrenalina.

Uciekłem. Biegłem przez ciemność, przez pole, przez niewidzialne bruzdy ziemi. I nagle – pustka pod nogą. Runąłem w dół. Zdławiony krzyk rozerwał mi gardło, a ból był jak ogień, nie do zniesienia, przeszywający. Prawa noga nie chciała mnie już słuchać. Leżałem tam przez chwilę, albo dłuższą chwilę nie wiedząc, co robić. Wiatr przemykał nad dołem jak duch. Palce grabiały, a umysł rozmywał się w zmęczeniu i zimnie. I wtedy… usłyszałem głos.

Nie tak, jak słyszy się kogoś z zewnątrz. To było wewnątrz. Jak echo własnych myśli, ale takie inne, władcze, rozkazujące.


„Idź do domu. Dasz radę. Wstawaj.”


Nie ruszyłem się. Panowała cisza. Ale potem znów usłyszałem, tak donośniej:


„Wstawaj. Już. Idź.”

Nie wiedziałem, skąd przyszły te słowa. Ale coś w nich było. Nie pozwalały zostać. Nie pozwalały się poddać. Wstałem. Noga zawyła bólem, lecz zrobiłem krok. Potem drugi. Ból był jakby za szybą – wiedziałem że tam jest, ale coś tłumiło jego krzyk. Jakby noc sama prowadziła go przez pola, przez ciemność, przez chłód. Nie wiedziałem, gdzie jestem bo uciekając straciłem orientację, ale szedłem, a nawet biegłem. Przez nierówności, jakieś  rowy. Bez planu. Bez mapy. Kierowany tylko przeczuciem. Głosem. Nie pamiętam jak dotarłem do granic miasta i jak przeszedłem przez miasto. Nad ranem dotarłem do domu.  

Gdy obudziłem się później, noga była jak balon. Pogotowie. Szpital. Diagnoza: skomplikowane złamanie stawu skokowego. Lekarz spojrzał na zdjęcie i potrząsnął głową.


– To poważne złamanie. Z takim nie dało się  chodzić. Nawet kilka metrów.
  Ja przeszedłem ponad dwadzieścia kilometrów – poprawiłem go cicho.


Lekarz nie odpowiedział. Tylko spojrzał jeszcze raz na zdjęcie, jakby chciał się upewnić, że nie pomylił zdjęcia. Popatrzył na mnie z politowaniem i powiedział:

- Jeszcze się panu chce żartować w takiej sytuacji. Niepoważne

Minęły lata. Śruba w nodze czasem daje znać o sobie przy zmianie pogody, ale nigdy nie ograniczała. Przechodziłem zawodowe testy sportowe. Biegałem. Pracowałem. Skakałem, ćwiczyłem na siłowni w tym nogami. Noga nie sprawiała mi nigdy żadnego problemu i w dalszym ciągu nie sprawia. Zapomniałem o bólu. Nie zapomniałem tylko tego głosu w mojej głowie. Czasem spoglądam na bliznę po operacji i mam takie przekonanie, że w człowieku jest coś więcej. Coś, co się budzi, kiedy rozum i ciało się poddają. Coś, co nie pozwala umrzeć na pustkowiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez Twarzy

  Bez Twarzy Była wysoka, potężna jak marmurowy posąg, a każdy jej ruch przypominał precyzyjnie zaprogramowaną choreografię. Długie, blo...