15 czerwca 2025

Markusek

 

Markusek

Nie był pierwszym z brzegu. Wcale nie miał być „ten”. Miałem odebrać sześciotygodniowego szczeniaka, pulchnego, ufnego, z noskiem jak z kreskówki i z oczami, które jeszcze nie widziały świata. Ale kiedy otworzyli klatkę – zobaczyłem jego. Skulonego, wychudzonego jamnika z wielkimi oczami pełnymi lęku i tęsknoty za kimś, kto jeszcze się nie pojawił.

I wtedy pojawiłem się ja.

Nazwałem go Markusek. Niby nic wielkiego. Ale to imię wrosło we mnie tak mocno, jak on sam. W codzienność, w zapach koca na kanapie, w dźwięk pazurków stukających o podłogę, w te chwile, gdy spał przy mnie zawsze w zasięgu mojej ręki.

Markusek był wdzięczny. Nie na pokaz. Tak po cichu, tak po psiemu. W oczach, w przytuleniu, w tym, że nawet gdy ja miałem zły dzień – on nigdy nie miał złego dnia ze mną.

Pewnego wieczora… usłyszał dzwonek domofonu i poderwał się jak z procy. Nie zdążyłem go zatrzymać. Wysunął się spod stołu i uderzył. Mocno. W kręgosłup. W coś w środku, czego nie widziałem, ale co zaczęło go palić od środka. Zaskomlał. A potem już nic nie było takie samo.

Zawiozłem go do weterynarza z duszą na ramieniu. Diagnoza – uszkodzenie kręgosłupa. I cisza. Bezradność. Modliłem się – do Boga, do nieba, do wszechświata, do kogokolwiek, kto słyszy. Błagałem. Ale odpowiedzi nie było. Albo ja jej nie słyszałem.

Codziennie z nim jeździłem do weterynarza, do rehabilitanta. Codziennie wyciskaliśmy mocz, rehabilitowaliśmy. Robiłem ćwiczenia w wannie. Szukałem nadziei wszędzie. I nagle – cud. Mały, ludzki. Markusek zaczął siusiać sam. Potem stawiać łapki. Słabo, chwiejnie, ale samodzielnie.

Świat wrócił. Nie cały, ale wystarczająco. Znów byliśmy razem. Znów był „moim szczęśliwym pieskiem”. W torbie na spacery, w wózku na wakacje, w restauracjach – cichy, grzeczny, uważny. Mój kochany Markusek.

Rok później – znów to samo. Paraliż. Leczenie. Zastrzyki. Rehabilitacja. A on… znowu walczył. Ja walczyłem. Chciał być. Ze mną. A ja z nim.

Gdy miał trzynaście lat, lekarz znalazł guza. Wielkiego. Uciskał wszystko, co żywe. Markusek cierpiał. Ja cierpiałem jeszcze bardziej. Wiedziałem, że nadszedł czas. Pojechaliśmy razem – ja, on, rodzina. Byliśmy z nim do końca. I miałem wrażenie, że on wie co się dzieje. Że akceptuje to. Że się nie boi – dopóki jestem obok.

Odszedł cicho. W spokoju. Może z ulgą. Ja nie. Mój świat się skończył.

Długo zadawałem pytanie: Dlaczego?” Dlaczego tak cierpiał? Dlaczego nikt mu nie pomógł? Dlaczego siła wyższa milczała?

Ale teraz, po latach… może odpowiedź jest prostsza. Może ja miałem być tą pomocą. Może to mnie posłał ktoś – żeby go uratować wtedy, gdy był jeszcze w klatce, opuszczony. Może całe to życie – jego i moje – miało sens właśnie dlatego, że byliśmy razem.

I dziś, kiedy siadam sam przy stole i słyszę ciszę tam, gdzie niegdyś było ciche chrapanie, mówię sobie jedno:

Dziękuję, Markusku. Byłeś psem, ale dałeś mi coś więcej niż niejedno ludzkie serce. Byłeś darem. I zawsze będziesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nic nie jest nam obceco ludzkie

  Nic co ludzkie nie jest nam obce Zacznijmy od początku, bo tam zwykle tkwi tajemnica Życie jest nieprzewidywalne, pełne zmian i dram...