Mieszkanie, którego nie było
Miałem dwadzieścia cztery lata i w sercu światło, które pali się tylko raz – to, które zapala miłość. Moja narzeczona mieszkała daleko, kilkadziesiąt kilometrów od miasta, w którym ja zakorzeniłem marzenia. Chciałem, by była blisko. Chciałem domu. Nie miałem nic – żadnych oszczędności, żadnych widoków, żadnych układów. Tylko miłość. Ale czasem to wystarczy.
Szukałem rozwiązania jak ślepiec w labiryncie – bez mapy, bez latarki. Aż któregoś dnia, zupełnie niespodziewanie, zjawiła się ciotka, której nikt nie lubił, bo mówiła rzeczy, których nikt nie chciał słuchać. Miała twarz jak zaciśnięty węzeł i głos jak stare, zardzewiałe nożyczki. Powiedziała mi o mieszkaniu – jednopokojowej ruderze z WC i menelami za ścianą. Cena? Astronomiczna. Czas na zdobycie pieniędzy? Dwa dni. Formalności? Brak.
I wtedy się wydarzyło coś, czego nie da się opisać słowami. Jakby z wnętrza mojej własnej klatki piersiowej odezwał się głos – cichy, ale niezaprzeczalny. Mówił nie słowami, lecz przekonaniem:
„Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze.”
Nie analizowałem. Nie kalkulowałem. Poszedłem.
Spotkałem właścicielkę – kobietę z twarzą złożoną z lat, zmęczenia i ścian. Dogadaliśmy się bez papieru, bez świadków, bez parasola logiki. Po prostu – pieniądze za mieszkanie, które nie miało żadnej gwarancji poza moim przeczuciem.
Pieniądze pożyczyłem od dwóch osób, którym też nie dałem żadnego zabezpieczenia. Po prostu spojrzałem im w oczy. Tak wtedy się robiło, kiedy człowiek miał serce w dłoni zamiast umowy w kieszeni.
Mieszkanie przypominało raczej stara ruderę niż dom. Ale przynajmniej było. Zacząłem remont. Pracowałem w pyle i hałasie, z nadzieją na lepsze dni. Wierzyłem, że buduje przyszłość. W tym samym czasie moja narzeczona poinformowała mnie, że jej ojciec załatwił nowe mieszkanie. Lepsze. Nowe. Nasze wspólne plany w moim mieście właśnie przestały być potrzebne.
Zostałem sam z ruderą, długami i poczuciem, że znowu muszę sobie radzić sam. Nie przeraziłem się jednak, nie smuciłem i nie zastanawiałem co będzie.
Po kilku dniach już sam nie pamiętam jak, ale wydarzyło się coś, co dziś trudno wytłumaczyć.
Znalazłem kupca. Sam się zgłosił – jakby mieszkanie go przyciągnęło. Z uwagi na przeprowadzony remont zażądałem dużo więcej pieniędzy, niż sam zapłaciłem. Nie wiem jak to mi się udało, ale prawowita właścicielka zameldowała tego gościa wraz z jego żoną i dzieckiem chociaż nie dałem jej ani grosza. Nawet nie zastanawiałem się, że w takiej dzielnicy chce mieszkać małżeństwo z dzieckiem. Dla mnie to było zupełnie normalne. I znowu transakcja przeszła gładko jakby świat sam chciał naprawić moją śmiałość bez umowy, bez pokwitowania, bez świadków.
Oddałem wszystkie długi. Do ostatniego grosza. Zniknąłem z tej historii tak, jak do niej wszedłem – bez podpisu, bez śladu, bez tytułu własności.
Zostało tylko wspomnienie i pytanie, które czasem do mnie wraca: „Jak to było w ogóle możliwe?”
Niektórzy mówią, że to przypadek. Inni, że młodzieńcza naiwność spotkała się ze szczęściem. A są też tacy – nieliczni – którzy wierzą, że w niektórych momentach życie robi wyjątek od swoich reguł.
Bo czasem, kiedy człowiek działa nie z głowy, ale z serca, wszechświat pochyla się nad nim i mu pomaga, ale trzeba w to wierzyć i przyjąć co oferuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz