Na krawędzi
Miałem wtedy czternaście lat. Dni zlewały się w jedno – szarość bloków, pisk tramwajów na zakręcie, czerń asfaltu rozgrzanego letnim słońcem. Czas płynął leniwie, nie znając planów ani kierunku, a ja i moi trzej koledzy – zgrana czwórka chłopaków z jednego podwórka – błąkali się po osiedlu bez celu, jakby sam bezsens miał być przygodą.
Tamtego dnia wszystko zaczęło się jak zwykle – od nudy. Ktoś rzucił pomysł: „A może wejdziemy na dach?” Nie było sprzeciwu. Ciekawość, adrenalina i to coś, co ciągnie młodych w stronę zakazanego – były silniejsze niż rozsądek.
Wjechaliśmy windą na dziesiąte piętro wieżowca. Dźwig z jękiem zatrzymał się u góry, a my ruszyli klatką schodową do drabiny, do włazu prowadzącego na dach. Kłódka zabezpieczała wejście, ale nie była dla nas przeszkodą. Po kilku szarpnięciach i uderzeniach puściła z metalicznym zgrzytem. Wślizgnęliśmy się na dach. Panorama miasta leżała przed nimi jak rozłożona mapa snów. Bloki wyglądały jak pudełka, ludzie jak poruszające się punkty. W oddali majaczyły wieże kościołów, kominy fabryk, lasy dalekiego horyzontu. Przez chwilę świat był piękny i ogromny, a my nieskończenie młodzi i nieśmiertelni.
Aż ktoś rzucił:
– Kto przejdzie po gzymsie?
Zamilkliśmy. Gzyms miał może trzydzieści centymetrów szerokości, a za nim – dziesięć pięter powietrza. Jeden z chłopaków wszedł, zrobił kilka kroków, rozłożył ramiona jak skrzydła. Zawołał:
– Chodźcie! Nic strasznego!
Nikt się nie ruszył. Ja też miałem ochotę odmówić, ale coś w środku – może duma, może głupia potrzeba udowodnienia odwagi – kazało mu iść.
– Ja przejdę – powiedziałem cicho. I wszedłem.
Gzyms był chropowaty, ciepły od słońca. Zrobiłem krok, potem drugi. Nie patrzyłem w dół. Na razie wszystko szło dobrze. Ale po kilku metrach coś spowodowało, że jednak spojrzałem. I wtedy coś się wydarzyło.
Poczułem, jak ziemia ucieka mi spod nóg. Jak powietrze gęstnieje i faluje. Świat zawirował, a serce zabiło tak mocno, że aż zabolało. Zachwiałem się. W jednej sekundzie wiedziałem, że spadnę
Ale… nie spadłem.
Jakby coś – nie dłoń, nie wiatr – tylko siła, fala, cień – pchnęło mnie z powrotem. Poleciałem w tył, na dach. Przewróciłem się, uderzyłem barkiem, z trudem złapałem oddech. I wtedy usłyszał głos. Nie z zewnątrz. Z wnętrza. Cichy, ale nie do zignorowania.
„Idź stąd. Teraz.”
Wstałem bez słowa. Minąłem kolegów, zszedłem na dół i nie oglądałem się za siebie.
Dziś, lata później, wciąż nie lubię wysokości. Unikam balkonów bez poręczy, nie ufam drabinom. Kiedyś to uważałem za słabość, dziś – za dar.
Bo nie rozumiem do końca, co się wtedy stało. Ale wiem jedno: coś mnie ocaliło. I to coś nie przyszło z zewnątrz. Przyszło wtedy, gdy byłem o krok od końca.
Po latach mam takie przemyślenie, że czasem trzeba stanąć na krawędzi, a by usłyszeć własne życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz