Tam, gdzie nikt nie słyszał
Miałem osiem lat, a świat był wtedy inny niż dziś. Mieszkałem z mamą i siostrą w starej ruderze w Rędzinach. Było to miejsce, gdzie podłoga skrzypiała jakby coś pod nią żyło, gdzie w nocy słychać było stukot karaluchów, a pająki patrzyły ze ścian jak niemi świadkowie naszych dni. Dom cuchnął wilgocią i strachem, ślimaki pełzały po podłodze, ale był naszym schronieniem. Chodziłem sam do szkoły, kilka kilometrów przez prawie niekończącą się miejscowość. Mama była zadowolona, że sobie radzę bo nie musiała mnie odprowadzać. Pewnego zimowego dnia, powiedziała:
– Skoro tak dobrze dajesz sobie radę i sam trafiasz do szkoły, to może pójdziesz do Rudnik zapłacić za mieszkanie? Właścicielka już czeka.
Kiwnąłem głową. Byłem przecież „duży”.
Do Rudnik trafiłem bez problemu. Wcześniej byłem tam dwa razy z mamą. Śnieg leżał w kępach, nie było go dużo, ale był z tych ciężkich – śliskich, mokrych, gęstych. W kieszeni kurtki miałem zawinięte banknoty, zawiązane w plastikowej torebce po bułkach.
Właścicielka otworzyła drzwi bez uśmiechu, wzięła pieniądze i kiwnęła głową. Gdy już miałem odejść, jej syn, chłopak może szesnastoletni, wyszedł na podwórze i zawołał:
– Hej, mały! Chcesz zobaczyć coś fajnego?
W jego głosie było coś zaczepnego, coś jakby drwina, ale też jakaś dziwna życzliwość. Skinąłem głową. Miałem osiem lat. Starsi, którzy chcieli ze mną rozmawiać byli jak bogowie.
Poszliśmy przez pole, jakieś zarośla, kawałek lasku. Chłód wbijał się w nogi, śnieg skrzypiał cicho, a niebo zaczęło ciemnieć, choć nie była jeszcze nawet trzynasta.
Kamieniołom wyglądał jak coś z innego świata. Był pocięty w skale jakby pazurami olbrzyma, z występami i półkami skalnymi, które prowadziły donikąd. Wspinaliśmy się po nich, a ja czułem, że moje dziecięce buty ślizgają się na oblodzonych kamieniach.
Dotarliśmy do jakiejś jaskini. Ciemna była. Taka wilgotna dziura w skale, z wejściem jak usta jakiejś bestii. W środku pachniało zgnilizną i stęchłym kamieniem.
Wtedy stało się coś dziwnego.
Obróciłem się — i jego nie było.
– Ej? – zawołałem. – Gdzie jesteś?
Panowała jednak cisza. Słyszałem tylko wiatr, który świszczał po skałach.
Serce zaczęło bić mi mocniej. Krzyczałem przez kilka minut, ale nikt nie odpowiadał. Zimno wchodziło mi pod ubranie. Czułem, jak moje dłonie drętwieją.
Chciałem zejść. Ale nie potrafiłem.
To on mi wcześniej pomagał — podawał rękę, wskazywał gdzie postawić nogę. Teraz byłem sam. Dziesięć metrów poniżej była ziemia. Zimna, biała, nieosiągalna.
Płakałem. Krzyczałem. Czas płynął jak topniejący lód. Nie wiem ile go minęło. Z każdą chwilą dzień gasł, a ze mną gasła nadzieja.
A potem wydarzyło się coś, czego nie potrafię wyjaśnić.
Spróbowałem zejść jeszcze raz. Noga poślizgnęła się, moje ciało oderwało się od skały i wtedy...
Poczułem dotyk. Mocny, ciepły, zdecydowany. Jakby czyjeś ręce przycisnęły mnie z powrotem do ściany. Jakby ktoś był za mną, niewidzialny, ale prawdziwy. Przez ułamek sekundy czułem obecność, która była większa niż ja, spokojniejsza niż strach. Pomyślałem, że to ten chłopak tylko się wygłupiał a teraz znowu mi pomaga.
Obróciłem się. Nikogo jednak nie było.
Ale już się nie bałem.
Nie pamiętam, jak zszedłem. Nie pamiętam, jak wróciłem przez pola, przez ciemność, przez śnieg. Pamiętam tylko klamkę w drzwiach domu. I gniew mojej mamy, jej pasek, którym przylała mi kilkakrotnie za to, że tak późno wróciłem. Przez łzy popatrzyłem na ciemność za oknem
Ale nic już mnie nie bolało. Bo wiedziałem, że coś, ktoś mnie wtedy uratował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz