Między niebem, a ziemią
Miałem wtedy dziesięć lat i chodziłem do czwartej klasy. Lato pachniało pyłem i świeżym betonem, bo całe osiedle wciąż było w budowie. Bloki rosły wokół jak zapałki wbite w ziemię. Dla nas, dzieciaków, to był dziki plac zabaw. Bez płotów, bez dorosłych. Bez granic.
Pewnego popołudnia, kiedy słońce wciąż stało wysoko, ale robotnicy już zeszli z rusztowań, włóczyliśmy się po jednej z budów. Dziesięciopiętrowy, surowy blok – dla nas olbrzym stał się fajnym miejscem do zabawy. Ściany z płyt betonowych, puste okna jak oczy bez źrenic. Echo niosło śmiechy i trzaski rozbijanych cegieł.
Na ścianie budynku wisiała linka elektrycznego wyciąg. Obok solidny silnik podłączony do skrzynki elektrycznej. Na stalowej lince, na końcu zwisał druciany uchwyt przy pomocy którego wciągano wiadra z betonem. Jeden z moich kolegów wiedział, jak go uruchomić. Nie pytałem skąd. W tamtych czasach wystarczyło, że ktoś coś „umiał”, a reszta po prostu patrzyła z zachwytem.
Najpierw wciągaliśmy kawałki desek, potem cegły, a potem… nie pamiętam, co mnie podkusiło. Może chciałem zaimponować, może po prostu byłem głupi. Podszedłem do ściany i złapałem się oburącz za druciany uchwyt.
I wtedy to się stało.
Maszyna ruszyła. Zgrzytnęła, szarpnęła… a ja – zamiast stać na ziemi, zamiast od razu puścić … poczułem, że jadę w górę. Z początku myślałem, że to żart. Że zaraz się zatrzymają. Ale nie zatrzymali.
– Zatrzymajcie to! – krzyknąłem. Nic. Żadnej reakcji. Może się bali. Może nie mogli. Może sami nie wiedzieli, co zrobili.
Jechałem w górę, coraz wyżej. Dziesiąte piętro rosło przede mną jak mur śmierci. Nie patrzyłem w dół, ale czułem – ziemia była już daleko. Bardzo daleko.
Palce zaczęły drżeć. Ciało oblewał pot, ale nie z wysiłku – z przerażenia. Wiedziałem, że nie dam rady długo się utrzymać. Drut wbijał się w skórę. Czułem, jak ucieka mi siła.
I wtedy, w samej ciszy, w tym zawieszeniu między niebem a ziemią, usłyszałem głos. Nie z dołu. Nie z góry. Z wnętrza.
– Trzymaj się. Dasz radę.
– Trzymaj się mocno.
To nie był mój głos. Ani głos kolegi. Był jak echo serca. Jak obecność, która była we mnie, ale nie była mną. Cichy i pewny.
I trzymałem się. Nie wiem jak. Nie wiem skąd.
Po chwili – może sekundzie, może wieczności – wyciąg znów ruszył. Tym razem w dół. Zjeżdżałem powoli, jakby ktoś wiedział, że każde szarpnięcie mogłoby mnie zrzucić. Kiedy wreszcie dotknąłem ziemi, nie puściłem uchwytu. Nawet gdy poczułem, że już stoję na ziemi. Jeszcze chwilę byłem tam, w górze – między strachem, a ocaleniem.
Wiem jedno. Coś wtedy mnie trzymało. Może nie tylko moje dłonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz