15 czerwca 2025

Obecność

 

Obecność

Było późne popołudnie, kiedy znów położyłem się na twardym wojskowym łóżku w izbie chorych. Od kilku dni zmagałem się z przeziębieniem – nic poważnego, ale w armii nawet lekkie choróbsko potrafiło wyssać siły, zwłaszcza gdy zamiast odpoczynku kazano ci sprzątać przydzielone rejony. Tutaj nie było jak w domu. Tu nie było matczynej herbaty, ciszy, ani spokoju. Była zimna podłoga, echo metalowych łóżek i szeleszczące koce, które pachniały wilgocią i czymś starym. Dopiero wieczorem, po całym dniu w mundurze, można było się położyć i spróbować zapomnieć, że się istnieje. Tamtego wieczoru nie czułem się gorzej niż zwykle, ale miałem w sobie coś... dziwnego. Jakby mój własny oddech odbijał się od wewnątrz ciała. Leżałem nieruchomo, patrząc w ciemny sufit, który zdawał się zapadać. Cisza była gęsta, a światło latarni sączące się przez zakratowane okno tańczyło leniwie po ścianie.

I wtedy... coś się zmieniło.

Nie potrafię powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Może to był tylko moment. Pojawiło się uczucie, jakby ktoś mnie obserwował. Nie w sensie "patrzy z boku". Bardziej jakby siedział tuż wewnątrz mnie. Skóra na karku ścierpła. Wstrzymałem oddech. Powoli otworzyłem oczy.

W kącie sali, tuż pod sufitem, czaiło się coś.

Z początku nie wierzyłem. Mrugnąłem. Ale to nie zniknęło. Wręcz przeciwnie – pogłębiło się. Jak cień, który nagle zyskał formę. Sylwetka – zgarbiona, dziwna, kobieca. Miała długie, siwe, mokre włosy, które zwisały jak poszarpana pajęczyna. Chude ramiona, zdeformowane palce, zakończone brudnymi, zakrzywionymi paznokciami. Jej oczy były... nie było ich. Czerń.

Wpatrywała się we mnie. I ja patrzyłem w nią.

Nie zdążyłem krzyknąć.

Z impetem oderwała się od ściany, jakby nie obowiązywały jej prawa fizyki. Spadła na mnie w jednej sekundzie. Poczułem chłód. Nie taki zwykły – to był chłód, który przenikał myśli. Sparaliżowało mnie. Leżałem, nieruchomy, z ustami otwartymi, ale bez głosu. Czułem jej ciężar na klatce piersiowej, jej włosy na twarzy. A potem – ten dźwięk.

Chlipanie. Ciche, rozpaczliwe. Jakby płakała... albo próbowała coś wysysać z mojej szyi.

Nie mogłem się ruszyć. Serce waliło jak oszalałe, ale moje ciało nie reagowało. Chciałem krzyczeć, błagać, poruszyć palcem – nic. W głowie pojawiło się jedno słowo: Pomocy. Powtarzałem je bezgłośnie, jak mantrę. I wtedy, nie wiem jak, zebrałem w sobie wszystko, co miałem. Resztki woli, strachu, życia.

Kopnąłem tylną część łóżka, które zaskrzypiało, zawyło. Spadłem. Podłoga pod plecami.

Krzyk. Głośny, prawdziwy. Mój.

Świat wrócił. Światło. Głosy. Poruszenie. Inni żołnierze zerwali się z łóżek, ktoś przeklinał, ktoś pytał, co się stało. A ja siedziałem, wystraszony, z dłońmi drżącymi na kolanach. Nie mogłem nic powiedzieć. Wpatrywałem się tylko w pusty kąt pod sufitem.

Już jej tam nie było.

Ale ja wiem, co widziałem.

I od tej pory, gdy gasło światło, nigdy nie zasypiałem, zanim nie spojrzałem w górny róg pomieszczenia. Bo może tam wciąż czekała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez Twarzy

  Bez Twarzy Była wysoka, potężna jak marmurowy posąg, a każdy jej ruch przypominał precyzyjnie zaprogramowaną choreografię. Długie, blo...