Przejście
Nie pamiętam momentu, w którym zasnąłem. Być może
dlatego, że to nie był zwykły sen.
Zgasłem. Zostało tylko światło – chłodne, szpitalne, święte. Było wszędzie,
choć nie miało źródła. Unosiło się nad głową, wnikało przez skórę, jakby
chciało mnie prześwietlić aż do samego istnienia. W tej jasności, która nie
grzała, ani nie bolała, dostrzegłem ich. Stały wokół mnie postacie w ciemnych
szatach, z kapturami głęboko nasuniętymi na twarze. Widziałem ich inaczej jak
widzi się normalnie. Widziałem ich całym sobą zewsząd. Cisza była tak gęsta, że mogłem usłyszeć
własne bycie – bez oddechu, bez bicia serca. Nie czułem strachu. Czułem
obecność. Nie mówili. Ich milczenie miało w sobie coś znajomego – jakby już
kiedyś mnie otaczali. Jakby czekali. Zrozumiałem wtedy – choć nie wiem skąd –
że jestem między.
Nie martwy. Nie żywy. Nie tam, gdzie czas płynie, ale w miejscu, gdzie wszystko
trwa. Moje ciało leżało. Pod światłem
operacyjnym. Maszyny pracowały, choć sam nie słyszałem żadnego dźwięku. A może
słyszałem? Sam już nie jestem pewny. Patrzyłem z boku, a może z góry, a może po
prostu z wewnątrz. Byłem spokojny. A oni – tworzyli krąg w ciemnych kapturach –
byli jak drzwi. Nie pytałem, czy mogę wrócić. Oni nie pytali, czy chcę zostać. Była
tylko decyzja, która zapadła w miejscu poza słowami. I wtedy zniknęli. Światło
przygasło. Ciało znów stało się ciężarem. I powróciłem.
Ocknąłem się w szpitalnym łóżku. Dźwięki były jak z
innego świata – zbyt szybkie, zbyt ostre. Maszyny wokół ciała pulsowały, głosy
personelu, ktoś mówił, że było blisko. Nie odpowiadałem. Nie dlatego, że nie
mogłem. Po prostu… tamto wciąż trwało we mnie.
Jakby jakaś część mnie została po drugiej stronie i patrzyła, czy rzeczywiście
wracam. Czas mijał. Rehabilitacja. Posiłki. Cisza. Najtrudniejsze było słuchać
ludzi, którzy widzieli we mnie tylko rekonwalescenta. A ja czułem się jak ktoś,
kto wrócił z bardzo daleka. Z czasem zacząłem widzieć ludzi inaczej. Nie przez
to, co mówili – ale przez to, czego nie potrafili wyrazić. Zacząłem słuchać
ciszy. Zacząłem czuć, że wszystko, co prawdziwe, wydarza się pomiędzy słowami. Nie
stałem się świętym. Ale przestałem być przypadkowy. Zacząłem wierzyć w zupełnie
inne rzeczy, Zacząłem mieć pragnienia, marzenia. Inne nie te do spełnienia tu
na ziemi.
Znaki nie przychodzą wtedy, gdy ich wyglądamy. Przychodzą wtedy, gdy jesteśmy cicho. Po powrocie zaczęły się dziać rzeczy, których wcześniej bym nie zauważył – albo je lekceważył. Pierwszy znak był dziecinny w swojej prostocie. W oknie pojawił się kruk. Patrzył mi w oczy. Wracał przez kilka dni. Zawsze wtedy, gdy moja myśl odpływała ku tamtej stronie. Drugi znak przyszedł we śnie. Widziałem siebie jako dziecko, za mną szły kaptury. Nie ścigały. Szły. Zatrzymałem się i zapytałem:
– Po co za mną idziecie?
– Żebyś nie zapomniał – odpowiedziały.
Innym razem przypadkowe zdanie usłyszane w kawiarni:
– Nie zawsze wracamy, by coś
zrobić. Czasem wracamy, by coś zrozumieć.
To jedno zdanie uderzyło mnie w sam środek. Wyszedłem bez słowa.
Innym razem… Spotkałem go… Teścia. Na ruchliwej ulicy. Szedł w moją stronę. Uśmiechnięty. I zniknął tak szybko jak się pojawił.
Znaki nie zmieniały świata. Ale zmieniały mnie. Były
jak alfabet rzeczywistości.
Trzeba było tylko patrzeć inaczej.
Nie wiem, dlaczego wróciłem. Może byłem potrzebny
jeszcze tutaj. Może miałem coś zrozumieć, przekazać, naprawić. A może… po
prostu spojrzeć komuś w oczy i być przy nim tak, jak oni byli przy mnie –
cicho, spokojnie, bez osądu. Czasem nadal ich czuję. Nie w lęku.
W ukojeniu. Jakby byli blisko. Nie jako cień śmierci. Ale jako przypomnienie,
że to życie – to, które mamy – też jest
święte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz