Koszyk truskawek
Miałem może dwanaście lat, może trochę mniej. Byłem wystarczająco duży, aby mama uznała, że mogę sam pojechać pociągiem na wieś po truskawki. To była wieś oddalona o kilkanaście kilometrów. Taka z kurzem na drodze, ciszą pomiędzy drzewami i ludźmi, którzy jeszcze potrafili rozróżniać zapach dojrzewających owoców. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę – jasne słońce, szeleszczące liście, i ja, dzierżący koszyk niemal większy ode mnie. Czerwone truskawki były ciepłe od słońca, a ich zapach wydawał się tak gęsty, że można było nim oddychać zamiast powietrzem. Koszyk ważył jakieś osiem, może dziesięć kilogramów, ale nie to miało największe znaczenie. Najważniejsze było, że to była moja misja. Powierzona mi przez mamę. Święta. Wracałem pociągiem sam. Drewniane siedzenia, stare drzwi, które trzeba było pociągnąć mocno, żeby ustąpiły. Wagony kołysały się w rytmie czegoś bardzo starego. Czułem się dorosły. Samodzielny.
I wtedy… coś się stało.
Zanim pociąg jeszcze dojechał do mojej stacji, zanim pojawił się peronie, ja – nie wiedzieć czemu – wstałem. Otworzyłem drzwi, które zaskakująco łatwo się poddały. Spojrzałem na przesuwający się świat. I wyskoczyłem.
Wyskoczyłem z pełnym koszykiem truskawek.
Nie wiem dlaczego. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Pociąg nie jechał szybko, ale wystarczająco szybko, aby upadek mógł się skończyć tragicznie. Kiedy upadłem na ziemię świat zamienił się w obrót, kurz, gorąco i dźwięk pękających łodyżek. Koziołkowałem. Może raz, może dwa. I nagle leżałem. Żywy. Cały.
Pierwsza myśl? Truskawki.
Wstałem i zacząłem je zbierać. Z ziemi, z trawy, z pyłu, jakby w każdej z nich była kropla czegoś świętego. Ludzie z peronu widzieli tylko chłopca zbierającego owoce. Nikt nie podszedł. Nikt nie pytał. Może nie zdążyli zareagować. Może nie chcieli.
Nic mi się nie stało. Ani złamania, ani zadrapania. Nawet nie płakałem. Nikomu o tym nie powiedziałem. Przez lata – cisza.
Ale teraz, kiedy wracam myślami do tamtej chwili, pytam siebie:
Jak to możliwe, że przeżyłem?
Dlaczego nie wpadłem pod koła?
Dlaczego w ogóle to zrobiłem?
I coraz częściej myślę, że może wtedy ktoś nade mną czuwał.
Nie wiem, kto. Nie widziałem nikogo. Ale może – ktoś
był. Ktoś niewidzialny, kto położył dłoń na moim barku tuż przed skokiem. Albo
kto obrócił moje ciało tak, abym spadł na miękkie podłoże. Może to był ojciec,
którego nie było i nawet go nie
pamiętałem.
A może ktoś, kogo dopiero poznam – później, na końcu świata.
Wiem tylko jedno:
Z tej jednej chwili, z tego niepojętego wyskoku, zostało mi coś więcej niż
wspomnienie.
Został ślad.
Jak niewidoczna nić, która łączy mnie z czymś, czego nie umiem nazwać, ale
czuję.
Koszyk truskawek. Skok. I ktoś, kto wtedy był – choć niewidzialny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz