Światło na torach
Miałem wtedy może dwadzieścia lat. Była noc, głęboka i cicha, a miasto zdawało się śnić pod miękkim światłem latarni. Ja i mój kuzyn wałęsaliśmy się po pustych ulicach, choć ciężko było ukryć, że w naszych krokach słychać było zbyt wiele alkoholu. Każdy krok był lekko niepewny, a śmiechy powoli cichły w powietrzu. W końcu znaleźliśmy się na torach tramwajowych. Zmęczeni i rozbawieni, szliśmy wzdłuż szyn, nie zważając na ryzyko. Nagle przewróciłem się. Wszystko zrobiło się ciemne i puste — jakby ktoś wyciągnął mnie z tej rzeczywistości. Zawiesiłem się między snem a jawą. I wtedy zobaczyłem to światło. Dalekie, ale pewne. Zbliżało się, pulsowało mocą, której nie potrafiłem pojąć. Światło, które miało nadejść i przynieść koniec. Nie było to bowiem światełko w tunelu. To tramwaj z impetem zbliżał się coraz szybciej. Ale nim zdołał mnie dosięgnąć, poczułem coś — niewidzialną rękę, delikatny, lecz zdecydowany chwyt, który oderwał mnie od torów. Leżałem na poboczu, oszołomiony, a tramwaj przesunął się obok, niemal dotykając mnie swoim metalowym cieniem. Powietrze drżało od bliskości niebezpieczeństwa, a ja zacząłem rozumieć — ktoś, coś, nie pozwoliło mi odejść tej nocy. W moim sercu zrodziło się ciepło, ciche i trwałe, jak obietnica, że nie jestem sam. Ta noc stała się dla mnie znakiem — świadectwem opieki niewidzialnej siły, która czuwa nad moją drogą, nawet gdy sam jej nie dostrzegam.
Od tej chwili zacząłem słuchać ciszy między dźwiękami, szukać świateł w mroku i wierzyć, że życie, choć kruche, jest pełne tajemniczych strażników, którzy nigdy nie pozwolą nam upaść na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz