Pstryczek
Miałem wtedy może czternaście lat. Wiek, w którym wyobraźnia przegania rozsądek, a ciekawość bywa silniejsza od strachu. Piwnica pachniała kurzem, starymi gazetami i jakimiś ubraniami i różnymi niepotrzebnymi klamotami. Lubiłem w niej przesiadywać i majsterkować. Pewnego dnia światło przestało działać. Ot, zwykła awaria. Nikt się tym specjalnie nie przejął, no bo kto? Ja z typową dla wieku potrzebą działania, ale przede wszystkim z konieczności postanowiłem to naprawić. Na własnych zasadach.
Znalazłem jakiś przewód, żarówkę, oprawkę i jak mi się wtedy wydawało – przełącznik. Choć był wyraźnie uszkodzony, nadawał się wyśmienicie. Wprawdzie tylna jego część była odsłonięta, widać było nagie przewody, styki, śrubki, kawałki metalu. Bez izolacji. Bez zabezpieczenia, ale nie zwracałem na to uwagi. Przyjąłem, że będę uważał przy włączaniu światła i będę ostrożny. Połączyłem więc wszystko: jeden koniec do gniazdka, drugi do oprawki z żarówką. Przełącznik w środku przewodu. Prowizorka – jak sam to nazwałem. Ale działało. I to wystarczyło. Wypróbowałem i wszystko zadziałało. Światło zapaliło się, a później wyłączyło. Było ok.
Kilka dni później zszedłem do piwnicy, nie pamiętając o szczegółach swojego wynalazku. W piwnicy panowała ciemność. Chciałem włączyć światło. Odnalazłem dłonią znajomy kształt przełącznika i bez wahania objąłem go palcami.
Wtedy to się stało.
Jakby coś wpiło się w moje ciało i zaczęło je szarpać od środka. Cała dłoń drżała, skurczona wokół przełącznika. Ból – intensywny, przeszywający rozlał się po ramieniu, klatce piersiowej, karku. Każdy mięsień pulsował jakby w obcym rytmie.
Nie czułem jednak strachu. Nie było krzyku, nie było paniki. Tylko dziwna jasność w głowie, myśl wyraźna i zimna jak ostrze: „Nie panikuj. Puść. Puść.”
Nie wiedziałem, skąd się wzięła. Czy to był jakiś głos? Czy coś, ktoś mi to powiedział? Nie zastanawiałem się wtedy, ale posłuchałem.
Rozprostowałem palce i po prostu puściłem ten przeklęty przełącznik.
Potem nawet nie wiem czy zapanowała cisza, czy po prostu zająłem się tym po co do tej piwnicy wszedłem.
Pamiętam, że stałem tam chwilę, czując jak serce powoli wraca do swojego rytmu. Jak ciało przestaje drżeć. Dziwne. Nie miałem żadnych oparzeń, żadnych śladów. Żadnego fizycznego dowodu na to, co się wydarzyło. Tylko ja i ta świadomość – przerażająco cicha. Ja nawet nie zdawałem sobie sprawy…inaczej ja nie dopuszczałem nawet przez chwilę, że coś się mogło skończyć. Że mogłem zostać tam, w tej ciemnej piwnicy, martwy, sam.
Nie powiedziałem o tym zdarzeniu nikomu. Ani wtedy, ani później. Po prostu schowałem to w sobie, gdzieś głęboko. Jak sekret, jak cień, jak inne zdarzenia, które zagrażały mojemu zdrowiu i życiu.
Dopiero dużo później – kiedy nauczyciel na lekcji wspomniał o porażeniu prądem, o niemożności puszczenia przewodu, o przypadkach śmiertelnych – zrozumiałem.
Zrozumiałem, a właściwie zastanowiłem się co tak naprawdę wtedy się wydarzyło i dlaczego…. Przecież niewiele dzieliło mnie od czegoś, od czego nie ma odwrotu.
Ale może właśnie dlatego pamiętam tę myśl, czy jakiś głos wewnętrzny. Ten jedyny, jasny przekaz, którego posłuchałem:
„Nie panikuj. Puść.”
Dziwne wydaje się to, że od tej pory niewiele się zmieniło w odniesieniu do obcowania z prądem. Nigdy później nie bałem się prądu, odsłonięte przewody nie robiły i nie robią na mnie żadnego wrażenia i zdarzało się, że konstruowałem inne prowizorki. Oczywiście nie popełniałem takich błędów jak brak izolacji na metalowych elementach, które miały by znajdować się pod napięciem. Zachowuję ostrożność, ale zdarzenie to nie spowodowało u mnie żadnej traumy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz