Radość i szczęście nie dla uczciwych biedaków
Jan Kubisiok mieszkał na zabitej dechami wsi wraz ze swoją żona Marylką i trzyletnią córką Justysią. Mieli niewielkie gospodarstwo, które specjalnych dochodów im nie dawało. Trochę ziemniaków, warzyw, jajek i mięsa z kur i kaczek. Żyło im się biednie, ale szczęśliwie. Kochali się wzajemnie i świata poza sobą nie widzieli. Bardzo długo starali się o dziecko lecz niestety przez wiele lat nie udawało im się doznać takiego szczęścia. Byli z tego powodu bardzo przygnębieni. Na dodatek lekarze nie pozostawili im żadnych złudzeń twierdząc, że Marylka nie może mieć dzieci. Biorąc pod uwagę, że byli już po pięćdziesiątce pogodzili się ze swoim losem. Dlatego kiedy jednak pomimo wszystko narodziła się Justysia to w rodzinie Kubisioków nastąpił prawdziwy wybuch szczęścia i radości. Jan robił wszystko co tylko mógł, aby to szczęście trwało jak najdłużej. Pracował ciężko w polu, a dodatkowo zaczął najmować się do różnych innych zarobkowych zajęć u sąsiadów. Wracał do domu zmęczony, ale szczęśliwy, że ma w końcu pełną kochającą się rodzinę. Dzięki dodatkowej pracy niczego im nie brakowało. Marylka zajmowała się domem. Przede wszystkim jednak dbała o Justysię. Wydawało by się, że niczego do szczęścia im już nie zabraknie. I z pewnością by tak było. Niestety pewnego wieczora, a była już dwudziesta druga godzina Jan nie wrócił do domu. Bardzo zmartwiona Marylka nie wiedziała co ma zrobić i jak uzyskać jakąkolwiek informację co takiego wydarzyło się, że jej ukochany mąż nie wrócił na noc. Do najbliższego sąsiada było ponad trzy kilometry drogi. Nie mogła więc pójść, aby się czegoś dowiedzieć. Nie mogła przecież zostawić Justysi samej w domu. A żeby zabrać ją ze sobą to było za duże ryzyko dla takiego małego dziecka. Czekała więc cierpliwie na powrót męża nie zmrużywszy oka przez całą noc. Rankiem około dziewiątej usłyszała silnik traktora sąsiadów. Wybiegła natychmiast na podwórko i od razu wszystko się wyjaśniło. Otóż jej mąż uległ wypadkowi w trakcie naprawy dachu nad stajnią sąsiadów Warczyńskich. Spadając z drabiny złamał nogę. Było to skomplikowane złamanie. Musiał więc trafić do szpitala. Kazik Warczyński osobiście zawiózł go tam traktorem. Czując się odpowiedzialny za to co się przydarzyło Janowi czekał, aż zakończy się operacja. Chciał być pewien, że wszystko z nim będzie dobrze. Bardzo lubił Jana i zawsze dobrze o nim mówił. Zresztą wszyscy we wsi mieli o Kubisoku dobre zdanie. Siedział więc przy jego łóżku i czekał, aż ten wybudzi się z narkozy. Kubisiok gdy tylko oprzytomniał i zobaczył Kazika to stwierdził, że natychmiast wychodzi ze szpitala. Nie pomagały żadne jego tłumaczenia, lekarzy i nawet księdza, który wykonywał akurat ostatnie namaszczenie jednemu z umierających pacjentów. Kubisiok twardo stał przy swoim. Nie chciał słuchać, że pobyt poza szpitalem po tak skomplikowanym złamaniu i operacji jest bardzo niebezpieczny. Wszyscy tłumaczyli mu i przekonywali, że przynajmniej parę dni musi w szpitalu poleżeć. Kubisiok nikogo jednak nie słuchał. Powiedział, że samej Marylki z Justysią nie zostawi. Stwierdził, że jak go Kazik natychmiast nie zabierze i nie zawiezie do domu to sam wychodzi i sobie poradzi. Nie było rady. Lekarze stwierdzili, że siłą nie mogą go trzymać bo to nic nie da, a może skończyć się jeszcze gorzej. Z ledwością przekonali go, aby przynajmniej został do rana. Wydali mu odpowiednie środki medyczne, poinstruowali co i jak ma zażywać i nakazali przyjechać za kilka dni do kontroli. Marylka też nie za bardzo była zadowolona, że nie został w szpitalu chociaż w głębi duszy ucieszyła się, że znowu są razem. Martwiło ją tylko bardzo to, że jej mąż musi tak bardzo cierpieć. Poza tym wiedziała, że przez jakiś czas nie będzie mógł pracować. Miała też teraz więcej obowiązków, bo dodatkowo musiała zajmować się Janem, który nie opuszczał łóżka. Noga Jana goiła się bardzo powoli. Zaczynało brakować jedzenia i pieniędzy. Marylka postanowiła, że musi coś z tym zrobić. Wyszła któregoś dnia do wsi, aby po kilku godzinach wrócić z radosną nowiną. Załatwiła sobie dodatkowe zajęcie zarobkowe. Postanowiła, że do chwili aż Jan sam zacznie pracować ona będzie odpłatnie robić pranie dla sąsiadów. Mieli duże podwórko więc było sporo miejsca, aby wyprane rzeczy mogły szybko wyschnąć. Jak powiedziała tak zrobiła. Teraz codziennie dwa duże kotły pełne prania stały na piecu. Marylka była zadowolona bo nie dość, że wszystkich miała pod ręką to jeszcze mogła zarobić. Sąsiedzi co kilka dni przywozili brudne rzeczy i odbierali czyste. Jan też zaczął coraz lepiej się czuć. Pomału zaczynał chodzić po izbie pomagając jak tylko mógł. Wydawało się, że szczęście powróciło. Niestety. W rzeczywistości to wcale nie wygląda tak fajnie. Prawda jest taka, że ludziom biednym szczęście po prostu nie dopisuje. Jak by omijało ich dalekim łukiem. Jak by wcale im się nie należało.
To wszystko wydarzyło się nagle. Marylka jak zwykle napaliła w piecu kaflowym, na którym stały wypełnione po brzegi kotły. W jednym znajdowała się pościel, a w drugim bielizna. W trzecim kotle gotowała krochmal. Bardzo dbała o to, aby sąsiedzi byli zadowoleni z jej pracy. Dlatego pościel zawsze musiała być dokładnie wykrochmalona. Marylka jak zwykle dla bezpieczeństwa krochmaliła w sieni. Tak było i tym razem Ostrożnie nalewała wrzący krochmal do wiaderka i napełniała nim stającą w sieni cynkową wanienkę. Kiedy była już pełna zabrała się za przygotowywanie pościeli. Jan w międzyczasie strugał gwizdek z leszczynowej gałęzi dla Justysi. Był tak zaaferowany tym co robił, ze nawet nie zauważył jak wygramoliła się z jego łóżka. Kiedy zorientował się, że jej nie ma…
Przeraźliwy krzyk Justysi trwał tylko krótką chwile po czym nastąpiła grobowa i przerażająca cisza. Przerywał ją tylko odgłos bulgocącego wciąż wrzącego krochmalu.
Życie Kubisioków wraz ze śmiercią Justysi zakończyło się. Zakończyło się dosłownie. Marylka jeszcze przed pogrzebem ukochanego dziecka otumaniona wpadła do studni, w której utopiła się. Jan idąc po drzewo do pieca zsunął się nagle do dołu z wapnem. Biedak nie potrafił się z niego wydostać i nie mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc i ratunek. Skonał w straszliwych męczarniach
Gospodarstwo Marylki i Jana chociaż niewielkie stało się znane na całą okolicę. Znają je również mieszkańcy z odległych miejscowości. Codziennie słychać bowiem w tym gospodarstwie płacz i przeraźliwe zawodzenie, aż serce ściska, a łzy same cisną się do oczu.
Opowiadał kiedyś stary Kalesiak, że jak wracał którejś niedzieli z nieszporów zauważył na podwórku Kubisioków ociekającą białą cieczą postać. Utykając na jedna nogę zbliżyła się do studni przed, którą na spróchniałej ławce siedziała kobieta z małą dziewczynką na rękach. Kobieta zanosząc się od płaczu przytulała mocno do siebie dziewczynkę, którą czule gładziła po główce. To była mała Justysia, która cichutko łkając tuliła się do swojej mamusi. Gdy w końcu wszyscy razem objęli się w uściskach słychać było płacz i śmiech na przemian. Trwało to kilka minut po czym wszyscy zniknęli. Był to smutny i przerażający widok zarazem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz