Regały i ostrza
Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się normalne. Zwykły market budowlany, nieco przybrudzony baner nad wejściem, zapach trocin zmieszany z plastikiem i spalinami z wózków widłowych. Klienci wchodzili i wychodzili, jakby naprawdę wierzyli, że w tym miejscu da się „zbudować dom od podstaw”. Ale dla tych, którzy pracowali tu zbyt długo, prawda wyglądała inaczej. Pod katalogowym porządkiem czaiło się coś gorszego niż bałagan. To była walka, bezwzględna codzienność, która ścierała człowieka jak papier ścierny z promocji. Nie wszyscy to widzieli. Jeszcze mniej osób potrafiło się temu przeciwstawić. Ale był jeden, który od dawna czuł, że nie chodzi już o pracę. Chodzi o coś więcej. O przetrwanie. O to, żeby się nie dać złamać.
Jarek od dawna wiedział, że ten market nie jest domem i nie jest żadną przyszłością.To była arena. Praca, która miała być tymczasowa, przeciągnęła się na lata. Znał każdy regał, każdą zakurzoną rurę w hydraulice, każdy korytarz, którym przemykali „ważniacy” w koszulach na pokaz. Ale nie znał już ludzi bo każdy z nich miał w oczach coś martwego, coś śliskiego. Patrzyli, jakby oceniali. Mówili, jakby kłamstwo było ich pierwszym językiem.
Otaczali go skurwysyny – tak o nich myślał. Bez patosu, bez przesady. Po prostu ludzie, którzy potrafili wbić nóż w plecy za parę złotych podwyżki, za pochwałę kierownika, za pięć minut luzu w grafiku. Nie ufał nikomu, odkąd Marcin jego dawny przyjaciel podpierdolił go kierownikowi za domniemane „lenistwo”, żeby samemu wskoczyć na stanowisko lidera zmiany. Dziś Marcin nosi plakietkę „Starszy Doradca Klienta” jak medal, a Jarek jak zawsze orze jak wół w dziale budowlanym, przerzucając płyty OSB i słuchając pustych rozkazów menagera.
A Menagerem jest Sebastian – esencja tego świata. Niby uśmiechnięty, niby koleżeński, a jednak każdy jego mail cuchnął jadem. Żadnej pomocy, tylko wymagania. Żadnego szacunku tylko kontrola. Dla niego człowiek był jak towar, który ma być na miejscu, czysty, ułożony i gotowy na sprzedaż. Dyrektor udawał ważniaka, ale to był niedorozwinięty debil. Nie miał bladego pojęcia jak kierować zespołem i na czym to wszystko polega. Ale Jarek nie dawał się złamać. Wiedział, że jeśli pozwoli się ugiąć będzie tak już zawsze. Więc patrzył im wszystkim prosto w oczy. Nie odpowiadał na zaczepki, uwagi i pretensje. Nie wchodził w układy. Robił swoje, ciężko i uczciwie. Czasem nawet lepiej niż powinien tylko po to, aby pokazać, że można bez ich chorego systemu i żeby mieć święty spokój.
Wiedział, że nie wygra z nimi głośno. Ale wiedział też, że ich świat to karton, który wygląda solidnie z zewnątrz, ale zgnije od środka przy pierwszych kroplach deszczu.
I przyszedł dzień, kiedy ten cały poukładany system się zachwiał.
Zaczęli zwalniać ludzi. Po cichu. Jednego po drugim. Zawsze „za wyniki”. Jarek nie czekał. Zgłosił się na rozmowę z regionalnym. Powiedział mu, jak naprawdę wygląda praca pod Sebastianem. Pokazał maile, screeny, nagrania z ukrytej kamerki przy wózku paletowym. Pokazał niekompetencje i głupotę całego kierownictwa. Wszystko, co latami zbierał, nie z zemsty, ale z potrzeby prawdy.
Regionalny nie był lepszy. To także była menda i niekompetentny idiota, ale był tchórzem, a tacy boją się faktów.
Sebastian został „przeniesiony na inne stanowisko”. Marcin nagle przestał chodzić z wysoko podniesioną głową. Ludzie zaczęli szeptać nie o Jarku, ale do Jarka. Z respektem. Z niepokojem. Z wdzięcznością, choć niewypowiedzianą.
A Jarek? Jarek nie triumfował. Miał to wszystko w dupie. Wiedział, że to nie koniec. Skurwysyny zawsze będą próbować wrócić. Ale on też już się nie cofał.
Bo miał coś, czego im brakowało – spokój. I siłę, która nie pochodziła z pozycji, tylko z jego wnętrza. Jak skała, której nie zmyje żaden deszcz kłamstw.
I kiedy rano znów wchodził pod żółte logo nie widział sklepu. Widział pole walki.
Ale wiedział, że dziś tak samo jak wczoraj, jak jutro nie przegra z tymi gnojami. Bo miał odwagę powiedzieć co myśli i jaka jest prawda.
Nie było fanfar. Nikt nie wręczył mu medalu. Po pracy znów bolały go plecy, ręce śmierdziały kurzem z magazynu, a grafiki układał ten sam idiota, co zawsze. Ale coś się zmieniło.
Już nie musiał patrzeć za siebie. Już nikt nie miał odwagi go podjebać i nie ważył się dopowiadać mu, co znaczy „być lepszym pracownikiem”.
Bo oni wszyscy wiedzieli.
A on po raz pierwszy od lat poczuł, że
to wystarczy.
Ten beznadziejny market został ta sama. Ludzie też, przynajmniej większość. Tyle że teraz bali się patrzeć mu w oczy.
I dobrze.
Bo Jarek nie przyszedł tu po znajomości, po pochwały, po premie. On przyszedł uczciwie pracować i przeżyć.
I przeżył.
Nie wszyscy mogą to powiedzieć.
System był jak słaby karton i jak każdy słaby karton przemókł w końcu od środka. Jarek tylko pomógł mu się rozpaść.
Nie był bohaterem. Nie chciał
nim być. Wystarczyło, że przestał być ofiarą.
A kiedy znów wszedł w światło jarzeniówek, między regały pełne śrub, klejów i
złudzeń, wiedział jedno.
Tu już nikt go nie złamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz