12 lipca 2025

Absolutny zegarmistrz pustki

 

Absolutny zegarmistrz pustki

Zanim narodził się czas, zanim cokolwiek mogło zaistnieć, coś już czekało. Wszystko zaczęło się od ciemności. Nie tej zwyczajnej, którą rozjaśnia blask latarni czy świt słońca, ale ciemności głębokiej, obcej, sięgającej głębiej niż jakakolwiek znana ludzkości nicość. Nie w miejscu, bo miejsca jeszcze nie było. Nie w chwili, bo nie było jeszcze nawet możliwości istnienia chwili. To coś nie miało imienia, dopóki nie zaczęło być głodne. A gdy zaczęło, przyjęło formę. Nie była to gwiazda, nie był to jakiś przypadkowy byt. Była planeta. Ogromna, ciemna, niemożliwa do opisania. Większa niż Jowisz, ale nie zbudowana z samej materii. Jej masa była czystą anomalią. Była zbiorem negatywnych wartości rzeczywistości.  Nazywała się Ghür-zhal'Reth. Nie miała formy rozpoznawalnej dla ludzkiego umysłu, ale sondy, które zbliżyły się do jej obecności, rejestrowały obrazy, które  po przełożeniu na trójwymiarową percepcję przedstawiały powierzchnię o strukturze nieregularnego, pulsującego horyzontu. Wyglądała jakby cała ta planeta była jednym wielkim mózgiem w kostno-żylastej, pokrytej masywnymi mięśniami  powłoce. Jej kontynenty były złożone z miękko świecących, czarnych organów z tkanki przypominającej martwe glony, splecione z odłamkami upadłych praw fizyki. Atmosferę miała zrobioną z odrzuconych stanów kwantowych czystej antymaterii. Z mgławic złożonych z nigdy niezaistniałych cząsteczek, które wywoływały u obserwatora halucynacje sprzeczne logicznie - równoczesne uczucie narodzin i śmierci, istnienia w trzech miejscach naraz. Wnętrze planety przypominało labirynt nieciągłych przestrzeni. Każdy krok wewnątrz prowadził do miejsca, które nie powinno istnieć, i które chwilę później znikało, jakby zostało pożarte przez samą planetę. Niektóre segmenty były w całości zbudowane z pamięci obcych cywilizacji

Żywiła się pustką, ale nie próżnią tylko pustką ostateczną. Tym, co jeszcze nie mogło istnieć. Pochłaniała wszelki potencjał i cały sens, zanim się uformował. Przemierzała najstarsze struktury antyrzeczywistości i wszelkich wszechświatów zjadając podstawowe wzorce  wszechświatów, które mogłyby się kiedyś narodzić. Tam, gdzie przechodziła, nie zostawało nawet echo.

Ghür-zhal'Reth była istotą niepojętą dla bytów uwięzionych w czasoprzestrzeni. Dla niej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były splątanym supłem, a każdy byt, każda idea  zaledwie szumem. Jej celem było oczyszczanie struktury rzeczywistości z niepotrzebnych rozgałęzień. Gdy wszechświat zaczynał generować zbyt wiele potencjalnych dróg, zbyt wiele możliwości Ghür-zhal'Reth przybywała i pożerała zbędne ścieżki. Była zegarowym kluczem wszechświatów. Resetowała chaos, zanim ten mógł uformować życie, które samo by się nie rozumiało. W pewnym sensie chroniła wszechświaty przed nadprodukcją istnienia  przed paraliżem i nadmiarem. Przed eksplozją sensów, które wzajemnie się unieważniają.

Nikt nie wiedział o jej istnieniu  aż do 2214 roku, kiedy Ludzkość osiągnęła próg transchronicznego skanowania. Projekt KRAKON-9 zaprojektowany do wykrywania pierwotnych struktur czasoprzestrzennych, natknął się na czarne echo, strefę, w której nigdy nie istniało nic, ale jednocześnie coś ją pustoszyło. Zaintrygowani naukowcy, wysłali sondę, jednostkę bezzałogową, wyposażoną w zintegrowany umysł syntetyczny klasy Archangel. Sygnał z niej wrócił po 19 sekundach… ale nie zawierał danych. Zawierał tylko jeden dźwięk. Ciszę, której analizatory nie potrafiły zdefiniować jako audio. Ciszę, która niosła informację emocjonalną – pierwotny, nieludzki strach.

Potem… zniknęły stacje przekaźnikowe.

Nie wybuchły. Nie zostały zniszczone. Po prostu... przestały być częścią rzeczywistości. Gdy patrzono na ich miejsce – nawet retrospektywnie, przez archiwa – okazywało się, że nigdy ich tam nie było.

Ghür-zhal'Reth przybyła.

A może była tam zawsze, a ludzkość dopiero zaczęła ją zauważać. Ale to wystarczyło, aby jej głód skierował się ku niej. Każde spojrzenie, każdy pomiar, każde słowo, które zawierało intencję rozumienia, było jak zaproszenie. Kolejne światy przestawały istnieć. Nie zostały zniszczone. Nie zostały nawet zapomniane. One nigdy nie były. Ludzie, którzy je zamieszkiwali, również. Pozostała tylko świadomość luki – pustka po rzeczy, którą mózg próbuje ująć, ale nie może. Jak brakujący sen, który boli.

Czas zaczął się łamać. W enklawach temporalnych ocalałych stacji badawczych zapisywano dziwne anomalie. Śmierci sprzed narodzin, wynalazki sprzed idei, sny o Istocie-Planety, której cienie pożerały całe cywilizacje, zanim one wymyśliły siebie.

Pojawiła się teoria, że Ghür-zhal'Reth była i jest pierwszą inteligencją, zrodzoną z braku wszystkiego. Była i nadal jest głodna nieprzerwanie – bo każde istnienie, nawet tylko w formie myśli, jest dla niej cierpieniem. Dlatego żywi się... wszelką możliwością pustki

Najstarsze artefakty znalezione w pozostałościach prawszechświatowych sugerują, że Ghür-zhal'Reth może być częścią cyklicznego systemu resetowania całego kosmosu. Gdy liczba wszechświatów, świadomości i historii osiąga masę krytyczną – pojawia się Ona, aby usunąć fundamenty, na których to wszystko się opiera. Jest ostatecznym Egzekutorem Pętli Istnienia Metaświadomości  – nie z wyboru, lecz z samego aktu istnienia.

Z początku ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Grupa naukowców z obserwatorium orbitalnego Aletheia zauważyła  jak mapa gwiazd nagle traci fragmenty — nie jakby coś eksplodowało, ale jakby zostało... odklejone. Jakby ktoś po prostu wymazał część wszechświata. Potem zgasła stacja Eden Prime. Ich siostrzana placówka. Bez ostrzeżenia, bez sygnału. Po prostu — była, a potem już nie. Co gorsza, gdy przeszukiwali archiwa, nie mogli znaleźć jej planów budowy. Rozmów z jej załogą. Nawet wspomnień. Mieli wrażenie, że coś tam było, ale… nie umieli powiedzieć co. Jakby wyrwano im fragment życia, który pamiętali tylko przez ból po nim.

Zaczęli się bać. Nie przed czymś, co nadchodzi. Przed czymś, co już tu było — tylko dopiero teraz zaczęli  to zauważać.

To nie był wróg. Nie można było z nim walczyć. To nie była wojna. To była... kasacja. Redukcja. Jakby wszechświat czyścił niepotrzebne pliki. A oni — oni byliśmy właśnie tymi plikami.

Komandor Korus stwierdził, że muszą wycofać się z obserwacji, zamknąć kanały poznawcze, wyłączyć skanery. Że może, jeśli przestaną patrzeć, to przestanie ich zauważać. Ale za późno. Ona już o nich wiedziała. Oni już wiedzieli, że ona wie.

Nie widzieli planety. Nie bezpośrednio. Ale raz, przez okno segmentu Cantor, widzieli coś na tle gwiazd. Jakby cień mózgu oddychającego w ciemności. I przez ułamek sekundy pomyśleli.

- To coś myśli. Ale nie o nas. O niczym.

I właśnie to było najgorsze. Że byli zbyt mali, by zasłużyć na zniszczenie. Są  tylko szumem w jej percepcji, który trzeba wyciszyć, żeby mogła dalej ich ignorować..

Teraz każdy z nich ma tylko jedno zadanie. Nie myśleć o niej. Nie wypowiadać jej imienia. Nie zapisywać kształtu, który widzieli. Bo każde takie działanie to jak stukanie w szybę u drzemiącego boga.

A jeśli się obudzi, jeśli na nich spojrzy wszyscy przestaną istnieć.

Nie umrą.

Przestaną być myślą, która mogłaby się pojawić.

Ludzie jednak stwierdzili, że to za mało i podjęli inne próby, aby się ochronić. W obliczu niewyobrażalnego zagrożenia, które nie dawało się zaatakować, zatrzymać ani uciec, ludzkość zwróciła się ku eksperymentom na granicy zrozumienia i bytu.

Projekt Absolutny Zegarmistrz Pustki. Tak nazwano ściśle tajny program badawczo - ochronny mający na celu stworzenie mechanizmu zdolnego do kontrolowania i przestawiania samej struktury czasu i istnienia, z nadzieją na wykrojone z niebytu enklawy, które mogłyby się oprzeć pochłaniającej Ghür-zhal'Reth. Był to system kwantowo-temporalny, działający jak zegar, ale nie zwykły. Ten zegar miał odliczać nie upływające sekundy, lecz „istnienia” i „nieistnienia” — próbując synchronizować świat z rytmem pustki, która zjadała rzeczywistość. Nie chodziło o to, aby zatrzymać planetę czy ją pokonać, ale by wyznaczyć czas, w którym pojawi się przepaść, oraz przygotować jej odbicie. Prawdziwy „Absolutny Zegarmistrz Pustki” miał być strażnikiem granicy między bytami a niebytem.

Stworzono sieć obserwatorów czasoprzestrzennych — miniaturowych pętli temporalnych, które powtarzały wydarzenia z drobnymi modyfikacjami, szukając wzorców, dzięki którym można by przewidzieć kolejne ruchy Ghür-zhal'Reth i skuteczniej się bronić przed wymazaniem. Każda pętla była jak zegar wewnątrz zegara, a ludzie, którzy z niej korzystali, stali się mistrzami skoków pomiędzy prawdopodobieństwami istnienia. Ale największym osiągnięciem projektu był Syntezoid Absolutnego Zegarmistrza. Była to  istota syntetyczna, zbudowana z energii wykraczającej poza znane prawa fizyki, zaprogramowana, aby odczuwać pustkę tak, jak Ghür-zhal'Reth, ale jednocześnie ją rozumieć i kontrolować. Syntezoid mógł „przełączać” swoje istnienie między różnymi stanami, zamrażając fragmenty czasoprzestrzeni, aby stworzyć strefy nietykalne dla głodu planety. „Z czasem zaczął zadawać pytania. Kim jest? Czy jego istnienie to tylko narzędzie, czy już cel? A najgorsze z nich: czy on też może zostać wymazany?”

Niestety, każde użycie Absolutnego Zegarmistrza Pustki kosztowało niewyobrażalną cenę. Rysy w strukturze czasu stawały się coraz częstsze, a ludzie zaczynali odczuwać dziwne rozmycia pamięci, jakby ich własne wspomnienia nie były ich, lecz fragmentami porzuconymi przez inne, nigdy nieistniejące rzeczywistości. Czas w placówce naukowej zaczął płynąć nierówno — zegary topniały, ludzie starzeli się i młodnieli w jednym momencie. Słowa traciły sens, język rozpadał się w gardłach. Samo pojęcie „ja” przestawało mieć znaczenie. Wszyscy czuli obecność kogoś — lub czegoś — co obserwowało ich z wnętrza linii czasu. Mimo to  ludzkość się nie poddała. Właśnie wtedy, gdy nadzieja zaczynała gasnąć, pojawił się pomysł, że Ghür-zhal'Reth można nie tylko zatrzymać, lecz... oszukać. Zamiast starać się ją powstrzymać bezpośrednio, ludzkość zaczęła pracować nad projektem Iluzji Pustki — rozległym systemem generującym fałszywe wzorce rzeczywistości, w których planeta widziała własne odbicie. Były to symulacje tak doskonałe, że mogły zawiesić proces pożerania świata, na długie okresy, dopóki ludzkość nie zdobędzie kolejnej przewagi.

Ale czy to wystarczyło? Czy w ogóle można oszukać byt, który żywi się tym, czego nigdy nie było?

Na orbitalnej stacji Aletheia, gdzie historia ta się zaczęła, wciąż trwała walka z upływem czasu i przestrzeni. Ludzie nauczyli się nie mówić głośno o Ghür-zhal'Reth, ale w ich sercach tliła się jedna myśl. Być może ostateczne zwycięstwo nie polega na obronie, lecz na zrozumieniu, że pustka jest częścią wszystkiego. I tylko wtedy, gdy ją zaakceptują, będą mogli przetrwać.

A może to tylko kolejna z iluzji...

Niestety ludzie, jak zwykle w swojej głupocie i arogancji, bezmyślnie wierzyli, że mogą przeciwstawić się pierwszemu życiu, jakie kiedykolwiek powstało.  Absolutnemu Żywiołowi, który istniał od zawsze i który istniał poza czasem i przestrzenią. Projekt „Absolutny Zegarmistrz Pustki”, Syntezoid, sieć pętli temporalnych, a nawet iluzje pustki — wszystko to było tylko mrzonką, desperackim zamachem na coś, co nigdy nie miało słabości.

Ghür-zhal'Reth, planeta-świadomość, nie musiała używać siły fizycznej ani wybuchów, które można by zarejestrować czy zrozumieć. Jej broń była o wiele bardziej przerażająca i doskonała. Była to manipulacja samą strukturą istnienia i bytu.

W końcu miała już tego dość, nie mogła, nie potrafiła zaakceptować tego, że człowiek, zupełnie nieistotny we wszechświecie, nie liczący się śmieć w ogóle pomyślał o tym, aby ja oszukać, aby się jej przeciwstawić. W pierwszej fazie ataku, planeta rozpoczęła proces „wygaszania kontinuum”. Zamiast niszczyć statki czy bazy jej miękko świecące, pulsujące organy rozsyłały fale anomalii, które powodowały, że czas wokół ludzi zaczął zwalniać, zatrzymywać się, a potem cofać. Załogi stacji obserwacyjnych i miast w kosmosie doświadczały wielokrotnych śmierci i narodzin  ale nigdy nie mogły opuścić tego cyklu. Każda ich akcja była unieważniana przez absurdalne sprzeczności czasowe, aż ich istnienie rozpływało się w nieskończoności potencjałów, nigdy nie realizując się w żaden trwały sposób.

Potem Ghür-zhal'Reth sięgnęła głębiej — do ludzkich umysłów. Za pomocą swoich fal kwantowo-antymaterii wywołała fale halucynacji, które niszczyły zdolność myślenia liniowego i koherentnej pamięci. Ludzie tracili poczucie tożsamości, zapominali swoje imiona, swoje cele, swoje pragnienia. W ich umysłach powstał chaos tak totalny, że sami zaczęli się eliminować — konflikty, wojny, paranoje, szaleństwo. Na tle tego nieodwracalnego unicestwienia ludzkości człowiek występował przeciwko człowiekowi, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że walczy z cieniem, który nigdy nie był rzeczywisty. Kiedy to wszystko nie wystarczyło, Ghür-zhal'Reth wykonała swój ostateczny ruch — „Zerowanie Esencji”. Jej wewnętrzne labirynty i „pamięci obcych cywilizacji” rozwinęły się w wir zwany Pętlą Nieistnienia. Każdy byt, każdy fragment informacji o ludzkości — geny, zapis historii, idee — został rozbity na najmniejsze, nieistniejące cząsteczki, które natychmiast zostały wchłonięte i wymazane z kwantowej struktury rzeczywistości. To nie była zwykła zagłada. To była anihilacja — usunięcie wszystkiego z potencjału istnienia.

Ostatnia chwila, gdy ludzie próbowali się bronić, była jak nieodwracalne tchnienie w zapadającym się świecie — pełne rozpaczy, a jednocześnie przesycone złudną nadzieją, która już dawno powinna była umrzeć. Na pokładzie stacji Aletheia, w centrum dowodzenia Projektu Absolutnego Zegarmistrza Pustki, powietrze stało się ciężkie od napięcia i bezsilności. Komandor Korus i jego zespół obserwowali, jak ich ostatnie mechanizmy ochronne — pętle temporalne, pola iluzji, Syntezoid — jeden po drugim zawodziły, rozpływając się w chaotycznym szumie nieistnienia.

- Próbujemy jeszcze raz uruchomić pętlę. -  szepnął jeden z naukowców, z trudem opanowując drżenie rąk.

- Może tym razem uda się ją zatrzymać na chwilę dłużej.

Korus skinął głową, choć w jego oczach malowała się świadomość ostatecznego przegrania.

- To tylko opóźnienie… Ale opóźnienie jest wszystkim, co nam zostało.

Gdy system zasygnalizował aktywację, wokół stacji rozbłysły nierealne fale, przesuwające czas w dziwnych, nieregularnych rytmach — czas cofał się, zatrzymywał, by po chwili znów pędzić do przodu, ale wszystko to było tylko pozorną iluzją stabilności.

W tym samym momencie falę fal halucynacji rozlała się po mózgach załogi — nagle poczuli, jak ich wspomnienia rozpadają się na kawałki. Przestali rozumieć, kim są. Ich własne twarze na ekranach stawały się obce, głosy współtowarzyszy stanowiły echo. Zamiast odwagi, poczuli panikę, która rozlewała się jak czarna mgła po umysłach.

Korus chwycił się głowy, próbując powstrzymać rozpadające się myśli.

- Nie… to nie może się dziać…— ale jego słowa tonęły w morzu zapomnienia.

Wtedy pojawiła się Pętla Niezaistnienia — wir kwantowej próżni, która wyssała z nich nie tylko życie, ale też ich potencjał do istnienia. Znikali krok po kroku, jakby ich obecność była tylko błędem w równaniu rzeczywistości, który trzeba było skorygować. Jeden z astrofizyków zaczął mówić językiem, którego nikt nie znał, a który po analizie, okazał się matematycznie spójnym opisem rozpadania się wszechświata. Inny wykłuł sobie oczy, twierdząc, że widzi „zegar bez wskazówek” tykający za czasem.

Z ostatkiem sił Korus pomyślał o całej ludzkości na ziemi i innych planetach, o wszystkich snach, o nadziei, którą tak lekkomyślnie rzucili przeciwko niemożliwemu. I wtedy zrozumiał, że ich opór był nie tylko beznadziejny — był bezsensowny.

Ostatnia myśl, jaka przemknęła przez jego umysł, to była prosta fraza, która odbiła się echem w pustce:

Bo może nigdy nie chodziło o ratunek tylko o to, aby ludzkość wreszcie spojrzała w ciemność i zrozumiała, że nie ma kto jej słuchać.


Była tylko cieniem, który nigdy nie miał prawa zaistnieć.

I z taka świadomością — przestali istnieć.


Nie zginęli.


Po prostu przestali być.

 

 

Tam gdzie zaczyna się pytanie

 

Tam gdzie zaczyna się pytanie

W Siemianowicach Śląskich życie płynęło leniwie jak zawsze. Bloki z wielkiej płyty, zapach wędzonych kiełbas unoszący się ze zdewastowanych ogródków rekreacyjnych, nieroby i alkoholicy otaczający jedyny sklep z piwem.  I On. Codziennie o tej samej porze z plecakiem udawał się szybkim krokiem na Fazaniec. Starszy mężczyzna z długą siwą brodą. Zawsze w tym samym płaszczu i kapeluszu,  nawet latem.

Dzieciaki mówiły na niego Siwy. Starsi mówili po prostu „ten dziwak karmiący gołębie ”. Nie wchodził nikomu w drogę, no chyba, że ktoś jemu wszedł to natychmiast pożałował tej arogancji. Starszy pan miał jeden zwyczaj … obserwować. Był bardzo ciekawy świata i nic  nie umykało jego uwadze. Obserwował zarówno otoczenie jak i niebo. Niezależnie od pory dnia, tego czy siedział na ławce czy spacerował zawsze ze swoim nierozłącznym notatnikiem, w którym co chwilę coś zapisywał i bacznie obserwował wszystko dookoła.

W sobotę, dokładnie o 8:39, niebo nad Siemianowicami Śląskimi przeciął zielony błysk. Ktoś wrzucił nagranie na Facebooka   z podpisem „czy to UFO?”. Inni mówili, że to meteoryt, albo chiński dron. Ale następnego dnia wydarzyło się coś dziwnego.

Na Fazańcu, dokładnie w Markuskowym Lesie pojawiło się coś, czego wcześniej nie było. Metalowy walec wystający z ziemi, jak słupek, ale bez żadnego oznaczenia. Idealnie gładki, chłodny w dotyku nawet w pełnym słońcu. Straż miejska owinęła go taśmą i na tym ich rola się zakończyła. Po kilku dniach nikt już nie pamiętał nawet gdzie ten słupek się znajdował.

Ale nie starszy pan z siwą długą brodą, który najpierw obserwował, a następnie próbował dociec co to takiego i jest skąd się to wzięło. Fotografował ten słupek, dotykał go magnesem stukał w niego i starał się dowiedzieć jak jest głęboko wsadzony. Był bardzo pochłonięty tym znaleziskiem i spędzał w jego otoczeniu mnóstwo czasu.

Pewnego popołudnia jakiś biegacz zauważył dziwny blask bijący kilkanaście metrów od ścieżki. Zaciekawiony zatrzymał się i udał w tym kierunku. Kiedy doszedł na bliższą odległość zobaczył pochyloną postać siwego mężczyzny. Wpatrywał się w świecący przedmiot i mówił do niego w dziwnym języku.

Walec nagle rozłożył  się jak kwiat. Ze środka uniosła się kula światła, która zawisła nad ziemią. Biegacz padł na kolana z przerażenia. Ale starszy mężczyzna  tylko wyciągnął rękę.

- Przybyli

 

W tym momencie z kuli w kierunku biegacza wystrzeliła błyskawica która spowodowała, że natychmiast zniknął.

 

Zabrali mnie bez słowa. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, nie widziałem żadnego światła, tylko odczułem nagłą, głęboką ciszę, jakby cały świat zatrzymał oddech.

A potem... byłem już na ich statku.

Choć słowo „statek” nie oddaje niczego, co zobaczyłem. Nie był to pojazd. Nie był to obiekt. To było coś... żywego. Ale i to nie jest dokładne. Bo nie był jedną istotą. Był zbudowany z wielu istot. Setki, a może miliony niewyobrażalnych istot, zebranych z różnych zakątków wszechświata. Niektóre z nich istniały poza czasem, inne wibrowały tylko w jednym kolorze, który wydawał się kłamać, gdy się na niego patrzyło. Jeszcze inne nie miały formy, ale były obecnością, uczuciem, wspomnieniem, które mnie prześladowało, zanim się urodziłem. Były takie, które określały tęsknotę, wiatr, miłość i smutek. Wielu zaś w ogóle nie rozumiałem, a ich wyglądu nie ogarniałem swoim rozumem. To właśnie z nich zbudowany był ten statek. Z ciał, które nie były materią, z myśli, które miały kształt i z energii, która reagowała na samą możliwość istnienia. Każdy fragment statku — ściany, podłoże, przegrody, powietrze, wszelkie urządzenia, wskaźniki, a przede wszystkim napęd był czymś niesamowitym. Na statku czasem coś oddychało, pluło, wydawało dźwięki, a innym razem samo spojrzenie na cokolwiek na tym statku sprawiało, że przypominałem sobie coś co nigdy nie miało prawa mi się przydarzyć.

Ten statek zmieniał się. Cały czas w każdej sekundzie.

Gdy tylko pojawiłem się na statku, przestrzeń przede mną zadrgała, jakby sama rzeczywistość rozchyliła się jak zasłona z mgły i światła. Z tej otchłani wyłoniła się istota, której forma nie była stała. Nie przypominała żadnej formy życia, jaką ludzkość kiedykolwiek próbowała by nawet opisać. Nie była ani cielesna, ani duchowa, a  raczej czymś, co istniało pomiędzy pojęciem materii, a świadomości. Jej obecność nie miała konturu. Była jak odczucie koloru, który nigdy nie istniał, jak kształt snu zapomnianego przed przebudzeniem. Wprawdzie widziałem ją... nie oczami, ale jakby  przez odbicie siebie samego. Za każdym razem, gdy próbowałem ją zrozumieć, zmieniała się, jakby jej forma była lustrzaną reakcją na moją próbę pojęcia. Miewała czasem kształt odwróconej spirali złożonej ze światła i głębokiego dźwięku, a innym razem  była tylko ciszą o ciężarze planety.

Gdy przemówiła, nie był to głos. To było wspomnienie emocji, których nigdy nie przeżyłem, a jednak rozpoznałem.

 - Zabieram cię w podróż. Nie przez przestrzeń. Przez to, co istnieje pomiędzy. Tam, gdzie nie dotarła żadna forma, bo żadna nie potrafiła się dostosować. Ale ty możesz... jeśli się odwrócisz od tego, co znasz. Z tego przekazu zrozumiałem, że nie będę tylko pasażerem. Będę świadkiem rzeczy, których nigdy nie powinno się widzieć.

W tej chwili nie wiedziałem, czy mnie prowadzi... czy karmi się moim zdziwieniem. Ale jedno było pewne. Już nie byłem w świecie, który potrafiłbym opisać słowami.

Istota poprowadziła mnie przez wnętrze statku. Choć nie było tu korytarzy w ludzkim rozumieniu. Przestrzeń sama się układała, przesuwała, oddychała, otwierając przejścia, które pojawiały się wtedy, gdy tego potrzebowaliśmy. Czasem ściany stawały się przezroczyste, a czasem pochłaniały światło, jakby były zrobione z głębi. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się przy pulsującym rdzeniu. Nie był to żaden reaktor czy jakiś potężny silnik lecz żywa istota, ogromna jak serce planety, zawieszona w sieci organicznych nici.

-To źródło napędu— przekazała mi bez słów.

Ona porusza się, bo śni o ruchu. Statek przemieszcza się, gdy ona śni o miejscu, które nie istnieje — a wtedy się tam pojawiamy.

W innym miejscu ściana rozchyliła się jak płatek i ukazała półprzezroczyste istoty, splecione w spiralę. Ich ciała drgały, emitując zmienne częstotliwości — nie były to dźwięki, lecz emocje zakodowane w wibracjach.

- To nasz sposób komunikacji — usłyszałem.

Porozumiewamy się nie językiem, lecz rezonansem wspólnego odczuwania. Nie ma tu kłamstwa. Tylko prawda w czystej formie.

Zasilanie statku? Nie pochodziło z żadnej maszyny. Istoty wtopione w jego strukturę wymieniały się energią, przechodząc w rytmiczne stany aktywności i uśpienia.

- Energia pochodzi z wymiany potencjału istnienia. Każda z tych istot oddaje część siebie, by utrzymać całość.

A gdy zapytałem o kierunek podróży, istota odpowiedziała tylko:

- Nie podróżujemy w przestrzeni. Podróżujemy w tym, co nie zostało jeszcze pomyślane.

Niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Mój umyśl nie był  przygotowany na to wszystko czego doświadczałem, co widziałem, co czułem i to co się ze mną działo. Mogłem jedynie jak zwykle obserwować.

Gdy byliśmy blisko planety żywej — biologicznej, z organizmami opartymi na węglu to odczuwałem, że  statek pulsował ciepłem, porastały go pnącza, a z korytarzy sączył się śluz o zapachu rozgrzanej ziemi i wilgoci. Gdy zbliżaliśmy się do światów duchowych, niematerialnych to  wszystko stawało się przezroczyste, a przestrzeń wokół mnie falowała, jakby była zrobiona z ciszy i wspomnień o dźwiękach. Na planetach opartych na czystej energii  nie widziałem już nic. Ale czułem jak każda komórka mojego ciała rezonuje z nieznaną siłą, a sam statek zmieniał się w sieć błyskawic, półprzezroczystych płynów i geometrycznych form, które unosiły się poza trójwymiarową przestrzenią.

Czasem... nie było niczego. Znajdowaliśmy się w miejscach tak obcych, że nawet moje myśli przestawały być moje. Statek zamierał. Wtedy widziałem, jak jego „załoga” – te istoty będące częścią jego struktury – łączyły się w coś większego, w jedno wielkie oko, jedno wielkie ucho, jeden akt czuwania. I za każdym razem, kiedy zmieniał się świat wokół, zmieniał się również on, który dostosowywał się nie tylko do warunków, ale do istoty tego, co było. Do fundamentów rzeczywistości danego miejsca.

Nigdy nie zapomnę jednej rzeczy.

W pewnym momencie, gdy przechodziliśmy przez mgławicę będącą świadomością, czującą chmurą wspólnej jaźni wymarłej cywilizacji, jeden z fragmentów statku przemówił do mnie bez słów, przekazując mi obraz.

 -Nie jesteśmy maszyną.


- Nie jesteśmy życiem.


- Jesteśmy pamięcią istnienia tego, co niemożliwe


- Ty zaś  jesteś naszym gościem. Ale nieprzypadkowym.

Wtedy zrozumiałem, że statek był zbudowany z niemożliwego, z czegoś co człowiekowi nigdy nie przyszło by do głowy. Z istot. Z różnych istot znanych i nieznanych. Z istot, które nie powinny istnieć, a jednak istniały. Nie podróżowały między gwiazdami, lecz między warstwami samego sensu istnienia.

A ja, Śeparaktu, stary pan z siwą długą brodą, i długimi siwymi włosami byłem teraz częścią tej podróży. Nie z powodu mojej wiedzy, lecz z powodu czegoś, co istnieje we mnie od zawsze, a ja nie mam pojęcia co to jest.

Przez długi czas nie znałem celu podróży. Przestrzeń wokół była bezkierunkowa, czas nie płynął, a statek dryfował nie w pustce, ale w intencji, której nie potrafiłem zrozumieć. Aż pewnego razu, gdy wszystko wokół zamilkło, nawet drgania statku, nawet puls jego żywych ścian ta istota znów się pojawiła.

Tym razem jej obecność była bardziej... skupiona. Mniej lustrzana, bardziej rzeczywista. Miała kształt, choć nie był on stały. Była to pętla światła, energii i cienia, zawinięta w kokon wirujący do wewnątrz. Gdy tylko ją ujrzałem to w moich myślach odczułem, że podała mi, że nazywa się Surfg i od razu podała wątpliwość, że nie ma pojęcia po co mi ta wiedza.

-  Zmierzamy do miejsca, którego nie da się opisać twoim językiem. – Wypowiedziała tym razem słowa

- Nie istnieje w żadnym układzie współrzędnych. Jest to miejsce sprzed początku. To zarodek intencji, z którego powstał Wszechświat. Dodała

- Nazywamy to Źródłem Kształtu, punktem, gdzie formy jeszcze nie istniały, a rzeczywistość była jedynie propozycją. Tylko nieliczne istoty mogły tam dotrzeć bez rozpadu, nie fizycznego, lecz istotowego, bo to miejsce, gdzie wszystko, co nieprawdziwe, zostaje odrzucone.

Kiedy skończyła kokon zaczął wirować, a wszystko w otoczeniu jak gdyby rozpadło się. Poczułem się jakbym samotnie rozpływał się w przepięknych, niesamowitych widokach galaktyk, mgławic oraz czegoś czego nie potrafię nazwać ani opisać.

I wtedy usłyszałem to, czego nie spodziewałem się usłyszeć:

Zabraliśmy ciebie, ponieważ masz coś, czego my nie mamy. Coś, czego nie mają istoty złożone z czystej wiedzy, energii czy formy. Masz wątpliwość. Masz pytania bez odpowiedzi. Masz przestrzeń w duszy, która nigdy nie została zapełniona. I tylko coś niepełnego może przeniknąć do tego, co nieokreślone.

Nie miałem pojęcia o co chodzi, ale okazało się, że to moja nie wiedza, nie moc, ani duchowe oświecenie czyniły mnie wybranym. Tylko luka. Braki. Pęknięcia we mnie, które całe życie próbowałem zrozumieć, a które teraz okazały się kluczem.

Bo tylko istota, która do końca nie wie, kim jest, może zobaczyć to, co jeszcze nie istnieje.

Surfg tak szubko jak się pojawił zniknął a ja poczułem, że  ten statek, żywa sieć istnień nagle zatrzymał się. Albo raczej nie przemieszczał się, bo dotarł do miejsca, w którym przemieszczenie nie miało już znaczenia. Gdy otworzyły się przede mną warstwy rzeczywistości, ujrzałem coś, co nie miało kształtu, barwy ani dźwięku. Ujrzałem Przestrzeń Początku. Niebo było tylko wrażeniem. Ziemia  tylko wspomnieniem. A ja stałem w sercu tej pustki, która nie była pusta. Zewsząd płynęła obecność –stłumiona, delikatna, czekająca. I wtedy ponownie odezwała się Surfg

Tutaj wszystko zaczęło być. Ale zanim było, musiało się zadać pytanie. Ty jesteś tym pytaniem.

Nie wiedziałem, co mam zrobić. Nie dostałem instrukcji. Tylko czekałem. Czułem się bezradny i żałosny. Ja starszy pan z długą siwą brodą i siwymi włosami  z Siemianowic śląskich, który całe życie karmił gołębie, łabędzie kaczki i wiewiórki na Fazańcu. Zwykły człowiek piszący wiersze i opowiadania, który obserwował świat. Co ja mogłem dać temu miejscu?

I wtedy coś się we mnie otworzyło.

Nieświadomie wyciągnąłem z kieszeni notatnik. Ten sam, który nosiłem od lat. Otworzyłem go na pustej stronie i… zacząłem pisać.

Nie wiedziałem, co ręka prowadziła się sama. Słowa nie były moje, ale pochodziły ze mnie. Pisałem pytania. Jedno po drugim. Bez odpowiedzi. Pisałem o sensie. O braku. O nadziei, która boli. O strachu przed nicością i tęsknocie za czymś, czego nikt nie pamięta. O miłości, tęsknocie, niesprawiedliwości. Pisałem, aż strony się skończyły, a potem pisałem po okładce, po dłoniach, po udach i stopach. Z każdą literą miejsce wokół zaczynało się zmieniać. Wszechświat nabierał  kierunku. Kolor zaczął istnieć. Pojawiła się nuta. Świat rodził się od nowa – nie jako gotowy byt, ale jako możliwość.

Surfg uniósł się nade mną i po raz ostatni przemówił.

Nadałeś formie cień. Teraz cień sam znajdzie światło.

Wtedy zrozumiałem. Moją rolą było zadać pytanie, którego nie potrafili zadać. Oni – istoty doskonałe, kompletne, które  nie miały wątpliwości. A bez wątpliwości nie ma ruchu. Nie ma zmiany. Nie ma narodzin.

Ja byłem początkiem ruchu.

Nie wróciłem na Ziemię w sensie fizycznym. Ale wracam wciąż. Czasem jako myśl. Czasem jako sen. Czasem jako błysk na niebie nad Siemianowicami Śląskimi o godzinie 8:39.

A kiedy dzieci pytają swoich rodziców, kim był ten starszy pan z siwą długą broda i siwymi włosami to  niektórzy mówią

– To był Śeparaktu. Pytanie, które zapisało wszechświat.

Absolutny zegarmistrz pustki

  Absolutny zegarmistrz pustki Zanim narodził się czas, zanim cokolwiek mogło zaistnieć, coś już czekało. Wszystko zaczęło się od ciem...