29 lipca 2025

Oni są mną

 

Oni są mną

To miało być zwykłe wtorkowe przedpołudnie. Miasta tętniły życiem, a miliardy ludzi zajęci własnymi sprawami nie zdawali sobie sprawy z tego co wydarzy się najbliższego poranka. Nikt nie był przygotowany na to, co miało się wydarzyć.

O godzinie 9:00 UTC – w tej samej sekundzie na całej planecie – pojawiły się ludzkie  sobowtóry. Nie jeden. Dwa. Każdy człowiek na Ziemi ujrzał przed sobą siebie, lecz w dwóch wersjach  żeńskiej i męskie. Miały idealnie identyczne rysy twarzy, wiek, wzrost, kolor skóry, uczesanie, spojrzenie, a nawet zapach i brud za paznokciami. Wszyscy wyglądali jak my. Zachowywali się jak my, Myśleli jak my. Ale czymś się różnili. Byli lepsi. Bardziej doskonali. Ich ruchy były płynne, jakby pozbawione oporu materii. Ich głosy – spokojne, niemal hipnotyczne. Potrafili mówić bez poruszania ustami. Nie było języka, którego nie znali. Gdy patrzyli na człowieka, ich spojrzenie przeszywało umysł jak skaner – a po chwili sobowtór potrafił odpowiedzieć na pytanie, które nie zostało wypowiedziane.

To nie były kopie. To byli następcy.

Przez pierwsze dni panował chaos. Ludzie nie wiedzieli czym są te istoty. Eksperci mówili o masowej halucynacji, symulacji, międzywymiarowej inwazji. Ale sobowtóry nie wykazywały agresji. Nie próbowały przejąć władzy. Nie wchodziły w konflikt. Mówiły tylko jedno:

„Jesteśmy tobą – takim, jakim miałeś się stać, jakim powinieneś być”

Z czasem wyszło na jaw, że ich umiejętności wykraczają poza ludzkie granice. Potrafili porozumiewać się ze zwierzętami. Leczyć ludzi dotykiem. Wyczuwać intencje. Ich inteligencja była jakby inna – głęboka, cicha, bez wysiłku.

Naukowcy potwierdzili: sobowtóry miały identyczne DNA jak ludzie. Ale ich struktura neurologiczna była bardziej rozwinięta. Mózgi były jakby zsynchronizowane z czymś większym – jakby istnieli jednocześnie jako jednostki i jako jedna, globalna świadomość.

Po miesiącu zaczęły znikać pierwsze osoby. Zamieniały się miejscami ze swoimi  sobowtórami. Ale nie były do tego zmuszone – dokonywały wyboru samodzielnie. Sobowtór siadał przed człowiekiem. Dotykał jego czoła. Wtedy oboje zamykali oczy. Wokół nich pojawiała się jasna poświata – a po chwili sobowtór wstawał sam. Oryginał znikał. Jakby rozpuszczał się w świetle. Niektórzy mówili, że „przeszedł dalej”. Inni, że został wchłonięty. Ale ci, którzy przeszli proces, zawsze pozostawiali jedno zdanie, zanim zniknęli:

„On jest mną. Ale ja nigdy nim nie byłem.”

Jak zawsze bywa w takich sytuacjach ludzkość się podzieliła. Jedni nazwali to cudem. Twierdzili, że oto przyszło wybawienie – bardziej rozwinięta forma człowieka, gotowa poprowadzić Ziemię ku uzdrowieniu i harmonii. Inni widzieli w tym zagrożenie. Nowe istoty były zbyt doskonałe. Zbyt ciche. Zbyt wszechstronne. Lęk przed utratą siebie narastał. Rządy próbowały ich badać, zamykać, kontrolować – ale bezskutecznie. Sobowtórów nie dało się zatrzymać. Nie używali przemocy. Ale też nie pozwalali na ograniczenie. Wielu ludzi popadło w rozpacz. Próbowali odrzucić sobowtóry. Unikać ich. Ale one były cierpliwe. Szły krok w krok, nie narzucając się. Były lustrami duszy – tylko bardziej spokojnymi. Aż w końcu niektórzy zaczęli zadawać pytanie:

„Czy to my byliśmy niekompletni… czy oni są naszym ostatecznym kształtem?”

Pewnego dnia przyszła zmiana.  Dziecko, urodzone ze związku dwojga sobowtórów, było inne. Miało zdolność natychmiastowego uciszenia emocji innych ludzi jednym spojrzeniem. Gdy płakało – cała okolica milkła. Gdy się śmiało – ludzie zapominali o lęku. To dziecko nazwano Ari. Mówiło rzadko. Ale gdy się odezwało, jego słowa usłyszano wszędzie – nie w radiu, nie w Internecie, ale w głowie i w sercu. Ari któregoś dnia powiedział:

„Stare ciało nie uniesie nowej duszy. Ale wy możecie wybrać. Wasz czas się nie kończy. On się rozwidla.”

Zostaliśmy postawieni przed wyborem, którego nikt nie rozumiał do końca:  Zostać tym, kim jesteśmy  i odejść z czasem, zachowując swoją tożsamość.  Albo ustąpić miejsca sobie – nowemu, pełniejszemu, nieznanemu. I chociaż wielu się opierało, byli tacy, którzy pojęli, że to nie koniec ludzkości. To jej kontynuacja. Nie przez siłę. Nie przez technologię. Ale przez ewolucję intencji.

Zygfryd miał 52 lata, kiedy „to” się wydarzyło. Był nauczycielem filozofii w szkole średniej w Katowicach. Człowiekiem, który przeżył więcej strat niż sukcesów. Żonę zabrała choroba, syn wyjechał do Australii i nie wrócił nawet na pogrzeb. Zygfryd miał czas i powody, aby zadawać pytania, których większość ludzi unikała. Kiedy 9:00 UTC świat się podwoił, on nie krzyczał. Wszedł do kuchni, zaparzył kawę i patrzył, jak stojące przed wejściem dwie postaci, dwaj Zygfrydowie – mężczyzna i kobieta  cicho rozmawiają między sobą, nie używając słów.

Czekał, aż spojrzą na niego. Nie spojrzeli.

– Witajcie. To mój dom. Zapraszam.

- Twój dom? – rzucił Zygfryd mężczyzna z ironią.

 

Nie było uśmiechu. Tylko spokój.

– Już tu jesteśmy – powiedział Zygfryd-Kobieta.


– To nie my stoimy na zewnątrz – dodał Zygfryd-Mężczyzna. – To ty jesteś jeszcze w środku.

Przez pierwsze tygodnie ich unikał. Mówił sobie: „Nie dam się zwieść tej iluzji doskonałości”. Ich obecność była zbyt perfekcyjna. Wiedzieli o nim wszystko. Czasem wyprzedzali jego myśli. To go wkurzało. Wściekał się na nich. Wyzywał. Rzucał krzesłem. Ich cierpliwość tylko go potęgowała.

– Jesteście programem – warczał. – Lustrem. Karykaturą człowieka!

– Nie – odpowiedzieli jednocześnie. – Jesteśmy tobą bez ran. Tobą, który się już nie boi.

To zdanie zostawiło go w milczeniu na dwa dni. Pewnej nocy Zygfryd miał sen. Stał na brzegu wielkiego jeziora. Z jego wnętrza wynurzał się on sam – ale świetlisty, bez wieku, bez ciała. Z każdym krokiem, jaki robił sobowtór, Zygfryd czuł, jak zanika jego strach. Gdy się spotkali, zapytał:

– Jeśli cię przyjmę... czy przestanę istnieć?

Świetlisty Zygfryd odpowiedział:

– Nie znikniesz. Po prostu przestaniesz udawać, że jesteś kimś mniejszym, niż naprawdę jesteś.

Obudził się zapłakany. Tego ranka poprosił oboje sobowtórów, aby przyszli do środka.
Usiedli razem przy stole. Cisza była inna niż wcześniej. Była prawdziwa. Zapytał ich jedno:

– Dlaczego tu jesteście?

Zygfryd-Kobieta spojrzała mu w oczy z łagodnością, która bolała:

– Bo nadszedł czas, abyś pamiętał, kim byłeś, zanim świat cię zapomniał.
Bo twoja dusza nigdy nie była mała. Tylko przestraszona. Bo nic nie tracisz. Nigdy.

Tydzień później Zygfryd zgodził się na połączenie. Nie w blasku. Nie w ceremonii. W milczeniu. Dotyk czoła. Zamknięte oczy. Kiedy się obudził – był nadal sobą. Czuł każdą bliznę. Każde wspomnienie. Każdy ból. Ale czuł też coś jeszcze. Jasność. Rozległość. Czułość. Potrafił widzieć cudze lęki bez osądu. Słowa stawały się zbędne. Wystarczyło spojrzenie. Rozumiał drzewa, szept wiatru, nawet ból psa, który przychodził do niego co rano. Ale co najważniejsze – czuł swoją duszę nie jako coś wewnątrz, ale jako coś większego, co zawsze było z nim, tylko ukryte pod nawykiem przetrwania.

W telewizji krzyczano o zagrożeniu. W miastach tworzono zamknięte strefy dla „niepołączonych”. Ale Zygfryd wiedział już prawdę. Napisał list, który rozesłał do starych znajomych, uczniów, a potem zamieścił w sieci. Ostatnie zdanie brzmiało:

„Nie znikamy. Rozszerzamy się. To nie koniec was. To wasze otwarcie. Nie bójcie się zostać sobą w pełni. Przyszłość nie odbiera – ona przywraca.”

Ale byli też przeciwnicy połączenia. Amelia była jedną z pierwszych, która ogłosiła publicznie:

„Nie oddam siebie w imię jakiejś lepszej wersji. Jestem człowiekiem. Nie eksperymentem.”

Dziennikarka, autorka książek o wolnej woli i tożsamości. Miała armię zwolenników, kanał z milionami subskrypcji, mówców motywacyjnych, polityków, psychologów – wszyscy cytowali ją jako ikonę oporu wobec zniewolenia przez ideał.

Kiedy pojawiły się jej sobowtóry – kobiecy i męski – Amelia od razu wystąpiła z transmisją na żywo:

– Oto próba rozmycia granic człowieczeństwa. Ja patrzę w lustro i mówię: nie potrzebuję drugiej siebie, aby być sobą.

Jej fani wiwatowali. Świat patrzył. A sobowtóry... tylko milczały. Nie zniknęły. Szły za nią – jak cień, jak echo sumienia. Ona zaś uczyła się ignorować ich coraz doskonalszą obecność.

W ciągu pięciu lat liczba „połączonych” rosła. Społeczności Zjednoczonych zaczęły się rozwijać w sposób, którego zwykli ludzie nie potrafili zrozumieć – nie chodziło tylko o pokój, zdrowie, czy inteligencję. To było coś głębszego – wewnętrzna harmonia, jakby ich obecność nie powodowała już cierpienia, ale je obejmowała. Amelia obserwowała to z lękiem i zazdrością. Coraz więcej przyjaciół „przechodziło”. Wciąż się z nią żegnali tak samo:

„To nie pożegnanie. To powrót do siebie.”

Z czasem przestała odbierać telefony. Sobowtóry – jej żeńska i męska wersja – nie opuszczały jej nawet na moment. Byli zawsze obecni. Nie złośliwi. Nie nachalni. Ale... obecni. Ich milczenie zaczęło ją ranić bardziej niż jakiekolwiek słowo. Gdy miała 58 lat, zmarł jej brat – Zjednoczony kilka lat wcześniej. Na pogrzebie nie było jego ciała. Tylko jeden ze Zjednoczonych, który przyszedł w jego imieniu. Amelia chciała go odepchnąć, ale nie potrafiła. Czuła, że w jego oczach jest coś, co pamiętała z dzieciństwa – radość, którą jej brat miał jako chłopiec, zanim świat go złamał. To ją rozbiło. Tydzień później Amelia zwróciła się do swoich sobowtórów.

– Pokażcie mi prawdę – powiedziała cicho. – Tylko raz.

Sobowtóry spojrzały na siebie. A potem zbliżyli się do niej. Nie dotykali. Nie mówili.

Zobaczyła wizję – siebie samą, jaką mogła się stać. Uśmiechniętą, kochającą, łagodną, inteligentniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Kobietę, która nie musiała udowadniać swojej wartości, bo ją czuła. Kobietę, która miała dostęp do czegoś większego – do siebie pełnej. Zapłakała.

– Czy... czy mogę jeszcze? – zapytała.

Sobowtóry odpowiedziały ze smutkiem:

– Proces został zamknięty. Otwarty tylko dla tych, którzy byli gotowi, kiedy czas był otwarty.

Amelia zamarła.

– Ale… ja przecież… ja tylko się bałam.

– My wiemy.


Ale droga do pełni to nie nagroda. To wybór. A czas ma swój oddech. Teraz zamknął się dla ciebie.

Amelia żyła jeszcze 19 lat. Obserwowała, jak nowy świat się buduje – świat ludzi bardziej cichych, głębokich, współczujących. Nie perfekcyjnych, ale świadomych. Widziała dzieci Zjednoczonych, które nie znały przemocy. Społeczności, w których nie trzeba było prawa – bo była wspólna obecność. Świat, który nie był utopią, ale nowym rytmem człowieka. I nie była jego częścią. Nie dlatego, że ją odrzucono. Ale dlatego, że sama się odrzuciła.

Na końcu, w swoim pamiętniku, napisała: „Nie straciłam duszy, bo ktoś mi ją odebrał. Straciłam to, co mogło stać się z nią.  To nie oni byli nieludzcy. To ja nie miałam odwagi być sobą... do końca. Jeśli gdzieś to czytasz – nie popełnij mojego błędu.

Urodziła się w osadzie zwanej Thaln, położonej w miejscu dawnej północnej Skandynawii. Thaln nie miało granic, nie miało murów, nie miało podziałów społecznych. Było pierwszym miastem zbudowanym w całości przez Zjednoczonych. Nie było tam szkół w tradycyjnym sensie – dzieci nie uczyły się faktów, lecz odczuwały wiedzę. Zamiast testów, przechodziły rytuały zrozumienia. Technologia była obecna, ale niewidoczna – ukryta w tkance życia, zintegrowana z ekosystemem. W tym świecie przyszła na świat Inira. Nie miała sobowtóra. Nie potrzebowała. Urodziła się cała. Już jako niemowlę miała zdolność rozpoznawania emocji innych istot. Gdy ktoś czuł ból – przytulała się. Gdy ktoś kłamał – nie patrzyła mu w oczy. A kiedy miała pięć lat, potrafiła rozmawiać z umierającymi tak, że odchodzili spokojni, bez lęku. Mówiono o niej, że „słyszy świat, zanim ten zdąży coś powiedzieć”. W wieku trzynastu lat Inira poprosiła o pozwolenie, aby opuścić Thaln i udać się na południe – do Strefy Cienia. Było to miejsce, gdzie żyli Niedokończeni – ci, którzy nie przeszli Zjednoczenia, albo których sobowtóry zniknęły wraz z zamknięciem procesu.

Wśród nich wciąż żyła staruszka – Amelia, teraz milcząca, samotna, ale nie zapomniana. Nazywano ją „tą, która znała prawdę, ale odwróciła wzrok”.

Inira usiadła obok niej pod drzewem.

– Pamiętasz? – zapytała łagodnie.

Amelia spojrzała w jej oczy – oczy, które nie znały podziału.

– Tak... – wyszeptała. – Jesteś... kimś, kim mogłam być?

– Nie – odpowiedziała Inira. – Jestem tym, czym ty już jesteś, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Cisza pomiędzy nimi była miękka. Nie bolała.

– Czy... jest jeszcze droga? – spytała Amelia.

– Dla ciała – nie. Ale dla duszy – zawsze. Pełnia nie zna czasu. Ona czeka, aż się zgodzisz. Nie musisz być mną. Ale możesz wrócić do siebie. Amelia uśmiechnęła się pierwszy raz od lat. Zamknęła oczy. I oddech, który wypuściła, był lekki jak u dziecka. Umarła tej nocy – spokojnie. Bez żalu.

Po powrocie do Thaln, Inira zaczęła tworzyć coś nowego – Krąg Początku. Nie była to ani szkoła, ani świątynia, ani wspólnota. To było miejsce, gdzie dusze tych, którzy nie zdążyli, mogły dojrzeć poza czasem. Wierzyła, że Pełnia nie była darem dla nielicznych, ale przeznaczeniem dla wszystkich. Nawet tych, którzy się spóźnili.

Jej przesłanie, zapisane później w Kronikach Thaln, brzmiało: „Nie jesteśmy przyszłością ludzkości” My jesteśmy jej pamięcią – od zawsze w niej ukrytą. Ci, którzy przyszli przed nami, nie byli błędem. Byli snem, z którego my właśnie się budzimy.”

Minęło sześćdziesiąt lat od Lustrzanego Poranka. Planeta się zmieniła, ale nie przez wojnę.
Nie przez upadek cywilizacji, lecz przez cichą decyzję milionów dusz, które spojrzały w siebie – i uznały, że mogą więcej. Nie stały się kimś innym. Stały się sobą bez lęku. Wielkie miasta przekształcono w ogrody-kręgi. Ziemia została uleczona nie przez technologię, ale przez zrozumienie, że nie istnieje nic oddzielonego – ani w naturze, ani w człowieku. Zjednoczeni nie stworzyli nowego porządku – oni przywrócili pamięć.

W Kręgu Początku, na granicy dawnego świata i nowego, Inira siedziała w milczeniu. Przed nią – dwoje dzieci. Jedno z nich urodziło się z dwóch Zjednoczonych. Drugie – było sierotą po tych, którzy się nigdy nie połączyli. Ale dla niej, różnica nie miała znaczenia. Spojrzała na nie z uśmiechem, który miał w sobie tysiące lat.

– Chcecie wiedzieć, jak to się zaczęło?

Dzieci pokiwały głowami.

– To było wtedy, gdy ludzie myśleli, że stracą siebie, jeśli staną się pełni. Ale prawda była inna. Nikt nie został wymazany. Nikt nie zniknął. Każdy, kto przeszedł, po prostu odzyskał siebie. Dusza nie została naruszona – ona wróciła do środka. Energia nie wyparowała – tylko przestała być marnowana na strach. Rzeczywistość nie zgasła – tylko przestała się łamać na pół.

Dzieci milczały, zasłuchane.

– I nawet ci, którzy odeszli, tak jak Amelia… nie zostali zapomniani. Bo każdy wybór ma wartość, nawet ten, który prowadzi do żalu. To wszystko było potrzebne, żebyśmy zrozumieli jedno: Nie ma nic bardziej boskiego niż być w pełni sobą.

Inira spojrzała w niebo. Światło poranka było inne niż dawniej – bardziej ciche, jakby znało imię każdego człowieka z osobna. I wtedy dzieci zapytały:

– A co dalej?

Inira uśmiechnęła się tylko.

– Dalej? Dalej już wasze wybory i  ścieżka, którą będziecie podążać.

Dzieci milczały, zasłuchane.
Bo my byliśmy początkiem. Ale wy jesteście pamięcią, która nie zapomni. I to wystarczy, aby świat się nie zagubił już nigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jestem wszędzie

  Jestem wszędzie Jestem w świetle poranka, który w szyby uderza W oddechu wiatru, który liście przegania W ciszy między słowami, gdy ...