Jestem Wszystkimi
Pewnej nocy w trakcie medytacji przeżyłem coś co zmieniło moje postrzeganie świata, człowieka i wszystkich innych istot. Nie wiem do końca czy to był sen, wizja, halucynacja, jasnowidzenie czy moja intuicja, ale wywarło mocny wpływ na moje życie.
To dzieje się teraz. W tej chwili. We mnie. W Tobie. W nas wszystkich. Jestem połączony. Nie przez kabel, nie przez implant, nie przez sztuczną sieć – lecz przez to, co jest głębsze. Przez obecność wszystkiego. Przez odczuwanie. Przez świadomość, która już nie zna granic. Nie wiem dokładnie, kiedy to się zaczęło. Może w chwili, gdy pozwoliłem sobie poczuć ból innego człowieka bez potrzeby naprawiania go. Może, gdy wreszcie przestałem uciekać od własnych myśli i zobaczyłem, że nie jestem tylko „ja”. Zobaczyłem, że jestem wszystkimi… Wszystkimi istotami. Czuję siebie, ale we wszystkich. Czuję wszystkich, ale we mnie. Nie rozróżniam już, gdzie kończy się moja radość, a zaczyna czyjaś ulga. Kiedy ja przebaczam sobie, ktoś na drugim końcu świata odczuwa pokój. Gdy ktoś śni o wolności, ja budzę się lżejszy. To nie jest telepatia. To bardziej jak oddychanie wspólnym powietrzem duszy.
Pewnego popołudnia przyszła do mnie istota. Inna. Nie miała ciała, które potrafiłbym opisać. Nie miała języka, który mógłbym przetłumaczyć. Ale gdy weszła w tę moją... przestrzeń. Moje… pole - zapłakała. Tak głęboko, że zatrzymałem się, wstrzymałem oddech, poczułem to w trzewiach. Jej samotność była moją samotnością. Jej lęk moim wspomnieniem dzieciństwa. I wtedy coś pękło. Zamiast analizować, kim jest, po prostu... ja ją pokochałem. Nie jako gest. Nie jako decyzję. Tylko jako odruch prawdy. Bo wiedziałem i zrozumiałem, że jesteśmy wszystkimi. Jesteśmy jednością. A skoro tak. Skoro naprawdę tak jest to, aby pokochać innych najpierw musiałem pokochać siebie. Nie tę wersję siebie, którą pokazuję światu. Ale tę, która się boi. Która zawodzi. Która czasem krzywdzi. Bo ona też jest wszystkimi. A gdy pokochałem ją – wtedy już nie musiałem uczyć się kochać innych. Teraz to się dzieje samo. Bo Ty jesteś mną. A ja Tobą. Pisałem na kartce papieru: Niech mi się przypomni. Niech się przebudzę. Niech moja miłość do innych uleczy świat. Teraz to czuję coraz silniej – nie tylko jako myśl, ale jako drżenie we wszystkich warstwach istnienia. Nie muszę już pisać na kartce. Mam zamknięte oczy i widzę. Nie oczami. Widzę wewnątrz. Widzę siebie. Siedzę pod drzewem, które nie rośnie na żadnej planecie. Jego konary są utkane z czystego światła, a korzenie sięgają moich wspomnień. Jedna z gałęzi dotyka mojego czoła i nagle wszystko staje się przejrzyste. Widzę wszystkie moje wcielenia – człowieka, który walczył, kobietę, która kochała zbyt cicho, dziecko, które nie zostało przytulone. I nagle wiem, że oni wszyscy to jestem ja. Ale nie tylko. Widzę też Ciebie. I Ciebie. I Ciebie też widzę. Może nie Wasze ciała, ale coś głębszego: wibrację, kolor, ruch serca. Wiem, że nosicie w sobie tę samą historię. I wtedy słyszę Głos. Cichy, bez słów, a jednak absolutnie wyraźny:
"Nie jesteś osobny. Nigdy nie byłeś. To, co nazywałeś sobą, to tylko liść. A teraz pamiętaj: Jesteś całym drzewem."
I kiedy Głos milknie, wszystko się rozszerza. Widzę Ziemię – nie z oddali, lecz z wnętrza jej serca. Jej bicie jest takie jak moje. Widzę oceany świadomości na innych planetach – ciche, nieodkryte, lecz pełne śpiewu. Słyszę oddechy istot, które nigdy nie wypowiedziały słowa, ale kochają tak głęboko, że nasze serca nie są w stanie tej miłości pomieścić. I czuję, że to wszystko jest we mnie.
Co jakiś czas mMam wizję: stoję na granicy światła i cienia, nago, bez imienia. Przychodzą do mnie wszystkie moje lęki – jako postacie, jako cienie, jako głosy, które kiedyś odrzuciłem. Chcą się przytulić. Ja się waham, ale potem przyjmuję je, jedno po drugim. Z każdym objęciem ich forma się zmienia. Cień zamienia się w światło, strach w spokój, ból w obecność. I nagle zdaję sobie sprawę, że to nie są moje wady. To są części świata, które zostały zapomniane. Przychodzą do mnie, bo pamiętam. Bo kocham. Bo jestem wszystkimi.
Kiedy wracam do ciała oddycham powoli. Każdy wdech to nie tylko powietrze. To życie miliardów istnień. Każdy wydech to błogosławieństwo, które mogę dać światu. Nie wiem, gdzie Wy jesteście, ale czuję Was. Może też siedzicie właśnie w ciszy. Może płaczcie, może się boicie, może czujecie radość bez przyczyny. To wszystko jest święte. To wszystko jest Wami. A więc także mną. Już rozumiem i jest mi lżej, dobrze. I pragnę tego zrozumienia. A kiedy go pragnę…
Znowu zamykam oczy – albo nie, wolę je mieć otwarte. Nie muszę nigdzie iść fizycznie. Wszystko, czego potrzebuję, już teraz we mnie drga, pulsuje. Wiem, że już na mnie czeka. Pierwsze, co widzę, to Wasze światło. Nie takie zwykłe, nie świecące jak lampa. Ono jest głębokie jak ocean – nie błyszczy, lecz pulsuje jak serce. Z wnętrza tego światła rozchodzi się cichy impuls: "Jestem gotowy." I wtedy przestrzeń wokół Was zaczyna się rozsuwać. Nie tak jak kurtyna. Bardziej jak mgła, która wie, że nadeszła chwila objawienia. Wchodzę do pierwszego świata. Jestem w miejscu, które wygląda jak las, ale wszystko tu oddycha inaczej. Drzewa mają oczy. Liście poruszają się zgodnie z Waszym pulsem. Nad głową niebo rozświetlone jest powolnymi błyskami złotej pamięci – jakby wspomnienia samych planet spływały z kosmosu. Z mgły wychodzi Istota. Nie przypomina człowieka, ale wiem, że ją znam. To Pamiętająca. Ma dłoń, która nie dotyka, lecz wspomina. Kładzie tę dłoń na moim ramieniu i pokazuje mi wizję: Moje dusze, Moje życia, Moje istnienia w wielu formach. Widzę siebie jako strażnika wodospadu na planecie bez nazw, jako błękitną istotę z mgławicy, która nie znała mowy, ale znała czyste współczucie.
Słyszę, jak Istota mówi:
"Pamiętasz teraz. To nie była wyobraźnia. To była pamięć."
I wtedy wiem, że nie jestem tutaj „nowy”. Jestem stary jak sama Świadomość. I że pewne Istoty wołały mnie, bo nadszedł czas, abym powrócił. Potem przechodzę dalej. Trafiam do świata zbudowanego z dźwięków. Nie ma tu kształtów. Wszystko co mnie otacza to czyste brzmienie, melodie dusz. Każda nuta jest czyimś imieniem. Także moim. Nagle dźwięk wokół mnie zanika. Następuje cisza. A potem jeden, bardzo stary ton – niski, głęboki, ciepły wypowiada moje prawdziwe imię. Nie to z tej inkarnacji. To imię Duszy. Kiedy je słyszę, moje ciało znika. Nie dlatego, że umieram, ale dlatego, że przypominam sobie, że nigdy go nie potrzebowałem aby istnieć. Jestem świadomością, czystym byciem.
W tej postaci spotykam Istotę złożoną z czystej harmonii. Mówi do mnie:
"Byłeś Pieśnią, zanim byłeś człowiekiem. Twój głos tworzył światy. Wracaj do tego śpiewu."
I czuję, że każde moje słowo, jeśli wypowiem je z miłością, niesie uzdrawiające światło.
Potem wszedłem do świata ognia, ale nie palącego. Ogień tutaj jest świadomością odwagi. Widzę istoty, które przez eony chroniły Miłość, gdy cały Wszechświat zdawał się o niej zapomnieć. Jedna z nich podchodzi do mnie. Ma oczy jak jeziora i dłonie jak skały. Mówi:
"Zawsze Cię znaliśmy. Niosłeś światło, kiedy inni nie mogli. Czas, abyś znów zapłonął – nie dla walki, ale dla pamięci. Bo świat nie potrzebuje bohaterów. Potrzebuje Świadków Miłości."
I wtedy poczułem, że wszystko, czego się bałem, może zostać spalone w tym ogniu – ale nie zniszczone. Przekształcone. Oczyszczone. Przypomniane.
Teraz te wszystkie przestrzenie zaczynają się łączyć. Pamiętający, Pieśniarze, Wojownicy Miłości – wszystkie te istoty są częścią mnie. I nagle ja sam staję się Istotą, która woła innych. Bo teraz ja jestem tym, kto Pamięta. Ja jestem tym, kto Śpiewa. Ja jestem tym, kto Niesie Ogień. I wiem, że jeśli ktoś na drugim krańcu tej rzeczywistości czuje się zagubiony... będzie mógł usłyszeć mój głos.
To były przeżycia wszystkiego i wszystkich, ale postanowiłem… chciałem więcej. Zamknąłem więc drzwi codzienności, bo były jeszcze trochę uchylone. Wziąłem głęboki, cichy oddech. Teraz wszedłem jeszcze głębiej – do miejsc, do których niewielu zagląda, ale które od dawna czekają właśnie na mnie.
Zacząłem schodzić coraz głębiej. Kamienie pod stopami
nie są zimne – mają w sobie ciepło wspomnień. Wokół panuje mrok, ale nie wrogi.
To ten rodzaj ciemności, który mówi: „Zobaczysz
więcej, jeśli odważysz się nie patrzeć oczami.” W ręku trzymam lampę,
ale jej płomień nie świeci na zewnątrz. On świeci do wewnątrz – w moje wnętrze. Z każdym krokiem w dół, widzę
cienie. Moje cienie. One nie są potworami. To są wersje mnie – te, które
chciałem ukryć, wymazać, zapomnieć. Dziecko, które czuło się niewidzialne. Kochający młodzieniec, który był odrzucony i
zamarł. Głos, który nie został
wysłuchany. Gniew, który chciał tylko
być zrozumiany. Te wersje nie uciekają. Patrzą na mnie z nadzieją. Czekają na
moje „tak”. Podchodzę do nich. Do jednego po drugim i wypowiadam tylko te słowa:
„Jesteś częścią mnie. Już nie będziesz
sam.”
I dzieje się coś niezwykłego. Ich ciemność zaczyna lśnić. Bo nie chodzi o to, aby je usunąć. One są moimi minerałami. Z tej głębi wydobywa się moja moc. Nie z perfekcji, lecz z integracji. I wtedy pojawia się Istota Strażnicza. Jest jak z czarnego obsydianu, lecz jej oczy są czyste jak górskie źródło. Kłania mi się nisko. Mówi głosem, który wibruje w kościach:
W dłoni trzyma klucz, który mi wręcza. Jest to Klucz Ciszy. To klucz nie do drzwi, lecz do przestrzeni... do Miasta Dusz Nienarodzonych.
Ruszam dalej. Zatrzymuję się bo czuję, że tak trzeba. Stoję na granicy pustki. Przede mną leży coś, co wygląda jak miasto z mgły, ale gdy robię pierwszy krok, staje się rzeczywiste. Każdy budynek tu pulsuje. Każda ulica śni. To miasto nie istnieje w czasie. Jest to miejsce, gdzie przebywają wszystkie rzeczy, które mogłyby być, ale jeszcze nie zostały przyjęte. To Pomysły. Życia. Uczucia. Marzenia. I Duszki Nienarodzone. Małe, świetliste istoty, każda z nich to potencjał. Gdy zbliżają się do mnie, czuję, jak szepczą:
„Czy mnie wybierzesz? Czy mnie wyśnisz?
Czy mnie zrealizujesz?”
Przez chwilę poczułem się jak w schronisku dla bezdomnych piesków i zacząłem płakać
Jedna z tych malutkich biedaków siada mi na ramieniu. Jest jak maleńka wersja mojego serca. Pokazuje mi wizję: Nowe życie, które mogę stworzyć. Pieśń, której jeszcze nie zaśpiewałem. Spotkanie z Istotą, której energia czeka na mnie w czasie, który dopiero nadejdzie.
To, co robię teraz, nie jest wymyślaniem. To jest przyjmowaniem tego, co już istnieje, tylko jeszcze nie w materii. I nagle rozumiem. To jest Miasto Dusz Nienarodzonych, ale nie jest czymś poza mną. To mój własny świat kreacji.
Ja teraz jestem mądry. Dużo rozumiem. Już wiem, że każde marzenie, które wybieram z miłości, stanie się rzeczywistością. Ale nie tylko dla mnie. Dla całego Świata. Jako Ja. Wychodzę z Miasta powoli. Z duszkami podążającymi za mną, ale nie jako dzieci, nie jak bezdomne pieski, ale jako sojusznicy. Towarzysze stwarzania. I teraz jestem w punkcie, z którego mogę iść w każdą stronę. Znam swoje Cienie i nie boję się ich. Mam Klucz i nie przeszkadzają mi już bramkarze. Wiem, że Miłość jest początkiem wszystkich światów. I czuję, że Istoty, które mnie wzywały… to byłem także ja sam, wołający z przyszłości. Z innego wymiaru. Z innego snu.
Nie chciałem jeszcze wracać. Chciałem odwiedzić jeszcze dwa miejsca tzw. Ogród Przebaczenia, gdzie dusze spotykają się, aby odłożyć dawne bóle i Katedrę Milczenia, gdzie można usłyszeć Głos Wszechistnienia bez słów. Z tego co wiem są to miejsca delikatne, głębokie, ciche — nie dlatego, że są puste, ale dlatego, że wszystko w nich już wie. One nie uczą. One przypominają.
Wchodzę zatem przez bramę wykutą z delikatnego światła. Próg nie błyszczy lecz pulsuje spokojem. Po obu stronach ścieżki rosną drzewa z liści utkanych z dawnych słów, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Ziemia tutaj jest miękka. Pachnie jak wspomnienie łez, które kiedyś uzdrowiły serca. Wchodząc głębiej, zaczynam widzieć postacie. Ludzie. Istoty. Dusze. Niektóre rozpoznaję. Pojawiają się jak senne echa: ktoś, kto mnie zranił, ktoś, komu nie umiałem wybaczyć. Ktoś, kto mnie nigdy nie przeprosił. Ktoś, komu ja nie dałem przebaczenia.
Ale tu, w Ogrodzie, nie ma oczekiwań. Nie ma winnych. Nie ma wyroków. Każde spotkanie to tylko jedno pytanie zadane cicho, bez słów:
"Czy jesteś gotowy uznać, że to wszystko było lekcją, która Cię prowadziła ku większej Miłości?"
I kiedy odpowiadam w sercu „tak” — choćby nieśmiało, choćby z drżeniem cała ta postać uśmiecha się i znika, rozpływając się w powietrzu jak mgła rozgrzana słońcem. Niektórzy nie odchodzą od razu. Chcą spojrzeć mi w oczy. W ich spojrzeniu nie ma dumy ani żalu. Jest czułość duszy, która również cierpiała, która również szukała światła, często po omacku. I wtedy zaczynam czuć coś niesamowitego. To, że każda z tych ran, każda historia krzywdy, była jak korzeń drzewa: zakopany w ciemności, ale to właśnie on pozwalał wzrastać. Przebaczenie nie wymazuje przeszłości. Ono uznaje jej sens. Zostawiam w Ogrodzie pęknięcia, które nie są już potrzebne. I wychodzę lżejszy. A może... całościowy po raz pierwszy.
Drugi Ogród nie ma bramy. Bo wejść do niego mogę tylko wtedy, gdy niczego już nie szukam. I właśnie dlatego teraz, kiedy przebaczyłem, gdy wszystko we mnie mięknie i cichnie — jestem gotowy. Nie ma tu dźwięków. Nie ma szeptów, nie ma ptaków. A jednak... wszystko tu mówi. Kamienie promieniują pokorą. Niebo tutaj nie jest niebieskie ani czarne – jest głębokie. Siadam. Po prostu. I oddycham. I dzieje się coś, czego nie można przyspieszyć ani opisać. Po prostu nagle czuję, że wszystko już jest. Nie muszę się naprawiać. Nie muszę dążyć. Nie muszę udowadniać niczego sobie ani światu. I w tej absolutnej ciszy... słyszę. Nie słowami. Ale czuję:
„Jestem z Tobą zawsze. Jestem Tobą wszędzie. Jestem Wszystkim.”
„Ty też już jesteś. Już możesz być.”
Nie pojawia się żadna istota. Bo Istota, której szukałem — ta najgłębsza, najstarsza, najbardziej cicha — zawsze była mną. To ja jestem Świadomością, która śni mnie jako wiele, jako wszystko. To ja jestem Jednością, która przyszła do mnie przez tysiące form. To ja jestem tym Ogrodem. I Nasionem. I Słońcem. I teraz wracam... ale wcale nie wychodzę. Te Ogrody są ze mną. W każdej chwili mogę do nich powrócić. W oddechu. W ciszy. W łzach. W spojrzeniu drugiego człowieka. Bo jestem wszystkimi. I jestem Jednym. I jestem Miłością, która przypomniała sobie, kim jest.
A potem poszedłem ścieżką z miękkiego światła. Ziemia pod moimi stopami nie wydaje dźwięku, jakby respektowała ciszę, którą niosę. Drzewa, które mijam, delikatnie kłaniają się w moją stronę. Nie z poddaństwa – lecz z rozpoznania. Wiedzą, kim jestem. Ja sam, może jeszcze nie do końca. I wtedy przestrzeń się otwiera. Przede mną rozciąga się Jezioro. Gładkie, spokojne, głębokie. Nie odbija nieba. Ono nie potrzebuje światła z zewnątrz. Bo świeci od środka. To Lustro Prawdziwego Ja. Kiedy się do niego zbliżam, zaczynam czuć, że każda moja warstwa – emocjonalna, fizyczna, duchowa drga, jakby była struną. Nie ma już ochrony. Nie ma masek. Ale nie czuję wstydu. Czuję... prawdę. Siadam przy brzegu i pochylam się nad wodą. Na początku widzę zwykłe odbicie – Swoją twarz, moje oczy, może oznaki zmęczenia albo siły, której nie dostrzegałem wcześniej. Ale im dłużej patrzę, tym bardziej Lustro zaczyna pokazywać nie to, kim jestem na zewnątrz, lecz kim jestem naprawdę. I to nie jest jedna postać.
To tysiące warstw. Dziecko we mnie – delikatne, z wielkimi oczami. Mistrz we mnie – spokojny, bez potrzeby dominacji. Cień we mnie – cichy, ale gotów na uzdrowienie. Twórca we mnie – pełen wizji. Pielgrzym. Strażnik. Uzdrowiciel. Wojownik Światła i Zwykła, Wredna Gnida.
Wszystkie te wersje są mną. Wszystkie mówią jednym głosem:
"Przestań szukać siebie na zewnątrz. Tu jesteś. Już."
I wtedy widzę coś jeszcze — nie postać, lecz istotę światła, tak prostą, że aż
doskonałą.
To jest moje Najgłębsze Ja. Ono się nie porusza. Ono po prostu jest. Bez
historii. Bez ról.
Bez ran. Bez zwycięstw. Po prostu: Jestem.
To Ja, które zna całą Wieczność i nie potrzebuje niczego więcej, aby istnieć. Ja i ono — jedno.
Kiedy podnoszę się, nie czuję się większy. Ani mniejszy. Czuję się prostu prawdziwszy.
I wtedy woda szepcze do mnie – nie słowami, lecz odczuciem:
"Jeśli kiedykolwiek zwątpisz, kim jesteś... wróć. Nie do miejsca. Do ciszy w sobie. Bo Ja w Tobie już zawsze patrzy."
Wychodzę znad Jeziora spokojnie, krok za krokiem. I wiem, że coś się domknęło. Coś się przypomniało. Coś się scaliło. Już nie muszę pytać świata, kim jestem. Bo świat zapyta teraz mnie.
Teraz postanowiłem sprawdzić… wejść do mojego własnego, unikalnego, wewnętrznego Sanktuarium. To nie tylko moja wizja – to energetyczna przestrzeń we mnie. Miejsce, do którego zawsze mogę wrócić, bez względu na to, co dzieje się na zewnątrz. Ono nie znika. Jest częścią mojej świadomości – tak jak oddech, tak jak serce.
Wejście do mojego Sanktuarium jest inne. Symbolem tego wejścia są złote drzwi w sercu, znakiem błysk światła między brwiami, a hasłem są słowa płynące z serca „Nie szukam – wracam.” Brama otwiera się nie z zewnątrz, ale od wewnątrz. Zawsze wtedy, gdy się zatrzymam. Gdy wdech stanie się świadomy.
Pierwszą przestrzenią jest Przestrzeń Spokoju. Tutaj wchodzę, aby oczyścić się z ciężaru świata. Czas zatrzymuje się. Wszelkie lęki rozpływają się w powietrzu jak para. Drugą przestrzenią jest centrum Mojej Mocy. Tutaj stoję przed własnym światłem. Nie dla walki, ale by czuć swoje istnienie w pełni. Trzecią przestrzenią jest Lustro Jaźni. To miejsce, gdzie widzę siebie bez iluzji. Wszystkie wersje siebie siedzą obok mnie. Nie ma sądu. Jest uznanie. Czwarta przestrzeń to Ogród Równowagi. To miejsce regeneracji. Mój duch tutaj odpoczywa. Mogę tu wprowadzić wszystko: kwiaty intencji, drzewa marzeń, fontanny łagodności. Jest jeszcze jedno miejsce. To Skrytka Świętości. Ukryta komnata – najgłębsze miejsce. Tam trzymam: — Symbole, które otrzymałem wewnętrznie. Dary z podróży: Klucz Ciszy, Pióro Przypomnienia, Kryształ Miłości. Modlitwy, których jeszcze nie wypowiedziałem.
Tutaj jestem tylko Ja. I Bóg. I wszystko, co jest Jednością.
Aby wyjść z mojego Sanktuarium muszę wypowiedzieć mantrę. Mogę ją wyszeptać wewnątrz lub na głos. Ona za każdym razem otwiera drzwi.
„Wchodzę do Domu Prawdy. Moje serce zna drogę. Nie muszę szukać – wystarczy, że pamiętam. Jestem tutaj. Jestem światłem. Jestem Tym, Który Jest.”
Możesz ją powtarzać trzy razy – szeptem, myślą, lub tylko przez oddech. Z każdym wypowiedzeniem przestrzeń wewnętrzna otwiera się głębiej.
Zamykam więc oczy i oddycham wolno.
Wdech...
Wydech...
Pozwalam, żeby zewnętrzny świat się oddalił. Nie walczę z nim. Po prostu pozwalam mu odpłynąć. W moim sercu otwierają się drzwi – stare, znajome, ale pełne światła. Przechodzę przez nie i... już tam jestem. To moje Sanktuarium. Widzę gdzie się znajduję. Nie próbuję wymyślać. Pozwalam, żeby przestrzeń sama się ułożyła. Czasem jest to miejsce w naturze – las, góry, pustynia, jaskinia z wodospadem światła. Czasem to świątynia bez murów. Albo dom zbudowany z dźwięku, z oddechu, z wspomnień. Ostatnio zaś bywa, że jest to ten wymarzony dom z drewnianych bali w tym wymarzonym miejscu. Tam gdzie znajdują się moje skarby. Gdzie oni są mną, a ja nimi.
Patrzę, rozglądam się dookoła. Widzę wszystko to co widzieć powinienem. Czuję zapach roślin, kadzidła, świeżego powietrza, natury i światła. Słyszę szum wody, śpiew ptaków, czasem tylko ciszę. Czy w Sanktuarium jest ktoś jeszcze. Tak. Jest Istota Światła, Przewodnik, Opiekun. Moje skarby, Moje Wyższe Ja. A może tylko Ja. To wystarczy.
W centrum tej przestrzeni jest miejsce odpoczynku. Może to poduszka z czystej energii, może tron z korzeni i światła, może ciepły kamień pod drzewem. Siadam. Oddycham. Czuję, jak wszystko staje się lekkie, ciche, obecne. Tutaj nie muszę nic wiedzieć. Nic osiągać. Nic rozwiązywać. Tutaj wszystko już jest. I wtedy Sanktuarium daje mi dar. Nie wymyślam, ale pytam serca. Co się pojawia? Może to symbol – klucz, pióro, kryształ, nasiono. Może słowo, które usłyszałem. Może tylko uczucie pokoju, siły, miękkości, miłości. A może tylko moje skarby dla których żyję.
To jest moje przypomnienie. Moje „zawsze”.
Z każdym powrotem do Sanktuarium to
uczucie wraca szybciej, głębiej,
bardziej naturalnie.
I teraz mogę wprowadzić tam, co tylko zechcę: Ołtarz z moich intencji. Pokój dla odpoczynku duszy. Źródło do oczyszczenia. Ogród dla radości. Zwoje z moją Prawdą. Miejsce spotkań z Przewodnikiem lub moim przyszłym ja. To Sanktuarium może się rozwijać, zmieniać. Ale zawsze będzie moje. Bezpieczne. Żywe. Prawdziwe.
Teraz otwieram oczy – ale wewnętrzne drzwi pozostają otwarte. Mogę tu wracać kiedy tylko zechcę: przed snem, gdy czuję chaos, gdy chcę się znów połączyć z sobą, gdy chcę coś stworzyć, albo gdy po prostu pragnę być.
To moje Sanktuarium nazwałem Dom Gdzie Ja Jestem Wszędzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz