Cisza w lędźwiach
Przez wiele lat nosiłem w sobie ciężar, którego nie widzieli inni. Kręgosłup – ten pionowy strażnik ludzkiej postawy – stał się moim krzyżem. Każdy dzień był jak wspinaczka na strome zbocze: rano z bólem wstawałem z łóżka, a wieczorem z wysiłkiem wsiadałem do samochodu, nie wiedząc, czy zdołam z niego wysiąść. Żyłem między igłą a bólem, zastrzykami i zabiegami, które koiły tylko na chwilę. Ciało było polem bitwy, a ja zmęczonym żołnierzem.
Z czasem nadszedł moment, w którym wyczerpałem wszystkie możliwości. Lekarze rozłożyli przede mną rozwiązanie ostatniego wyboru – operację. Zgodziłem się. Zrezygnowany, ale pełen nadziei. Termin ustalono. Przyszłość miała zostać rozcięta skalpelem.
Lecz wtedy świat się zatrzymał.
Najpierw przyszła pandemia, jak burza, która zamknęła wszystkie drzwi. Operację odwołano. Później lekarz, który miał mnie operować, sam zapadł na zdrowiu. I wreszcie – coś jeszcze. Coś cichego, niematerialnego. Jak szept w głowie. Głos nieznanego pochodzenia, który mówił nie językiem słów, lecz głębokim przekonaniem:
„To nie jest Twoja droga. Sam potrafisz. W tobie jest siła, której nie znasz.”
Nie był szaleńcem. Nie był też mistykiem. Ale coś we mnie się przełamało. Postanowiłem zaufać. Nie lekarzom. Nie igłom. Sobie.
Zacząłem wędrować do wnętrza. Zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, jak mój kręgosłup prostuje się, jak pęknięcia zasklepiają się światłem, a nerwy przestają krzyczeć. Codziennie naprawiałem ten kręgosłup myślami. Nie ciałem, nie lekiem – tylko uwagą, obecnością, spokojem. Uczyłem się dotykać siebie od środka.
W tym czasie odkrywałem też ciało na nowo. Dodatkowo stosowałem masaże powięziowe – jakby palce terapeutów rozmawiały z moimi mięśniami, z moją pamięcią bólu. Jakby ktoś z zewnątrz pomagał mu słuchać wewnętrznego języka.
Minęły tygodnie. Potem miesiące. Aż pewnego dnia, wychodząc z wanny, zorientowałem się, że nie mam problemu, że mogę bez kłopotu i bólu wyjść z wanny. Nie cierpiałem. Po prostu zacząłem funkcjonować jak bym nigdy nie miał żadnych problemów z kręgosłupem. Mało tego. Nie potrafiłem już za pomocą myśli naprawiać mojego kręgosłupa, nie potrafiłem wizualizować. Stwierdziłem, że nie potrafię już tego bo po prostu nie ma już takiej potrzeby.
Nie było fajerwerków. Nie było cudownego objawienia. Tylko cisza. Taka, którą zauważa się dopiero, gdy znika hałas. Cisza w lędźwiach. Spokój w ciele. Życie – znowu stało się proste.
Rezonans, który zrobiłem później, mówił co innego. „Zmiany zwyrodnieniowe pogłębione”, „urazy krążków międzykręgowych”. Opis brzmiał jak wyrok. Ale ja tego nie brałem w ogóle pod uwagę. Patrzyłem na ten papier jak na mapę do miejsca, które już dawno opuściłem i nie dbałem co tam jest napisane. Było mi to zupełnie obojętne. Bo ból i problemy odeszły. A z nim – tamten człowiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz