Absolutny zegarmistrz pustki
Zanim narodził się czas, zanim cokolwiek mogło zaistnieć, coś już czekało. Wszystko zaczęło się od ciemności. Nie tej zwyczajnej, którą rozjaśnia blask latarni czy świt słońca, ale ciemności głębokiej, obcej, sięgającej głębiej niż jakakolwiek znana ludzkości nicość. Nie w miejscu, bo miejsca jeszcze nie było. Nie w chwili, bo nie było jeszcze nawet możliwości istnienia chwili. To coś nie miało imienia, dopóki nie zaczęło być głodne. A gdy zaczęło, przyjęło formę. Nie była to gwiazda, nie był to jakiś przypadkowy byt. Była planeta. Ogromna, ciemna, niemożliwa do opisania. Większa niż Jowisz, ale nie zbudowana z samej materii. Jej masa była czystą anomalią. Była zbiorem negatywnych wartości rzeczywistości. Nazywała się Ghür-zhal'Reth. Nie miała formy rozpoznawalnej dla ludzkiego umysłu, ale sondy, które zbliżyły się do jej obecności, rejestrowały obrazy, które po przełożeniu na trójwymiarową percepcję przedstawiały powierzchnię o strukturze nieregularnego, pulsującego horyzontu. Wyglądała jakby cała ta planeta była jednym wielkim mózgiem w kostno-żylastej, pokrytej masywnymi mięśniami powłoce. Jej kontynenty były złożone z miękko świecących, czarnych organów z tkanki przypominającej martwe glony, splecione z odłamkami upadłych praw fizyki. Atmosferę miała zrobioną z odrzuconych stanów kwantowych czystej antymaterii. Z mgławic złożonych z nigdy niezaistniałych cząsteczek, które wywoływały u obserwatora halucynacje sprzeczne logicznie - równoczesne uczucie narodzin i śmierci, istnienia w trzech miejscach naraz. Wnętrze planety przypominało labirynt nieciągłych przestrzeni. Każdy krok wewnątrz prowadził do miejsca, które nie powinno istnieć, i które chwilę później znikało, jakby zostało pożarte przez samą planetę. Niektóre segmenty były w całości zbudowane z pamięci obcych cywilizacji
Żywiła się pustką, ale nie próżnią tylko pustką ostateczną. Tym, co jeszcze nie mogło istnieć. Pochłaniała wszelki potencjał i cały sens, zanim się uformował. Przemierzała najstarsze struktury antyrzeczywistości i wszelkich wszechświatów zjadając podstawowe wzorce wszechświatów, które mogłyby się kiedyś narodzić. Tam, gdzie przechodziła, nie zostawało nawet echo.
Ghür-zhal'Reth była istotą niepojętą dla bytów uwięzionych w czasoprzestrzeni. Dla niej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były splątanym supłem, a każdy byt, każda idea zaledwie szumem. Jej celem było oczyszczanie struktury rzeczywistości z niepotrzebnych rozgałęzień. Gdy wszechświat zaczynał generować zbyt wiele potencjalnych dróg, zbyt wiele możliwości Ghür-zhal'Reth przybywała i pożerała zbędne ścieżki. Była zegarowym kluczem wszechświatów. Resetowała chaos, zanim ten mógł uformować życie, które samo by się nie rozumiało. W pewnym sensie chroniła wszechświaty przed nadprodukcją istnienia przed paraliżem i nadmiarem. Przed eksplozją sensów, które wzajemnie się unieważniają.
Nikt nie wiedział o jej istnieniu aż do 2214 roku, kiedy Ludzkość osiągnęła próg transchronicznego skanowania. Projekt KRAKON-9 zaprojektowany do wykrywania pierwotnych struktur czasoprzestrzennych, natknął się na czarne echo, strefę, w której nigdy nie istniało nic, ale jednocześnie coś ją pustoszyło. Zaintrygowani naukowcy, wysłali sondę, jednostkę bezzałogową, wyposażoną w zintegrowany umysł syntetyczny klasy Archangel. Sygnał z niej wrócił po 19 sekundach… ale nie zawierał danych. Zawierał tylko jeden dźwięk. Ciszę, której analizatory nie potrafiły zdefiniować jako audio. Ciszę, która niosła informację emocjonalną – pierwotny, nieludzki strach.
Potem… zniknęły stacje przekaźnikowe.
Nie wybuchły. Nie zostały zniszczone. Po prostu... przestały być częścią rzeczywistości. Gdy patrzono na ich miejsce – nawet retrospektywnie, przez archiwa – okazywało się, że nigdy ich tam nie było.
Ghür-zhal'Reth przybyła.
A może była tam zawsze, a ludzkość dopiero zaczęła ją zauważać. Ale to wystarczyło, aby jej głód skierował się ku niej. Każde spojrzenie, każdy pomiar, każde słowo, które zawierało intencję rozumienia, było jak zaproszenie. Kolejne światy przestawały istnieć. Nie zostały zniszczone. Nie zostały nawet zapomniane. One nigdy nie były. Ludzie, którzy je zamieszkiwali, również. Pozostała tylko świadomość luki – pustka po rzeczy, którą mózg próbuje ująć, ale nie może. Jak brakujący sen, który boli.
Czas zaczął się łamać. W enklawach temporalnych ocalałych stacji badawczych zapisywano dziwne anomalie. Śmierci sprzed narodzin, wynalazki sprzed idei, sny o Istocie-Planety, której cienie pożerały całe cywilizacje, zanim one wymyśliły siebie.
Pojawiła się teoria, że Ghür-zhal'Reth była i jest pierwszą inteligencją, zrodzoną z braku wszystkiego. Była i nadal jest głodna nieprzerwanie – bo każde istnienie, nawet tylko w formie myśli, jest dla niej cierpieniem. Dlatego żywi się... wszelką możliwością pustki
Najstarsze artefakty znalezione w pozostałościach prawszechświatowych sugerują, że Ghür-zhal'Reth może być częścią cyklicznego systemu resetowania całego kosmosu. Gdy liczba wszechświatów, świadomości i historii osiąga masę krytyczną – pojawia się Ona, aby usunąć fundamenty, na których to wszystko się opiera. Jest ostatecznym Egzekutorem Pętli Istnienia Metaświadomości – nie z wyboru, lecz z samego aktu istnienia.
Z początku ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Grupa naukowców z obserwatorium orbitalnego Aletheia zauważyła jak mapa gwiazd nagle traci fragmenty — nie jakby coś eksplodowało, ale jakby zostało... odklejone. Jakby ktoś po prostu wymazał część wszechświata. Potem zgasła stacja Eden Prime. Ich siostrzana placówka. Bez ostrzeżenia, bez sygnału. Po prostu — była, a potem już nie. Co gorsza, gdy przeszukiwali archiwa, nie mogli znaleźć jej planów budowy. Rozmów z jej załogą. Nawet wspomnień. Mieli wrażenie, że coś tam było, ale… nie umieli powiedzieć co. Jakby wyrwano im fragment życia, który pamiętali tylko przez ból po nim.
Zaczęli się bać. Nie przed czymś, co nadchodzi. Przed czymś, co już tu było — tylko dopiero teraz zaczęli to zauważać.
To nie był wróg. Nie można było z nim walczyć. To nie była wojna. To była... kasacja. Redukcja. Jakby wszechświat czyścił niepotrzebne pliki. A oni — oni byliśmy właśnie tymi plikami.
Komandor Korus stwierdził, że muszą wycofać się z obserwacji, zamknąć kanały poznawcze, wyłączyć skanery. Że może, jeśli przestaną patrzeć, to przestanie ich zauważać. Ale za późno. Ona już o nich wiedziała. Oni już wiedzieli, że ona wie.
Nie widzieli planety. Nie bezpośrednio. Ale raz, przez okno segmentu Cantor, widzieli coś na tle gwiazd. Jakby cień mózgu oddychającego w ciemności. I przez ułamek sekundy pomyśleli.
- To coś myśli. Ale nie o nas. O niczym.
I właśnie to było najgorsze. Że byli zbyt mali, by zasłużyć na zniszczenie. Są tylko szumem w jej percepcji, który trzeba wyciszyć, żeby mogła dalej ich ignorować..
Teraz każdy z nich ma tylko jedno zadanie. Nie myśleć o niej. Nie wypowiadać jej imienia. Nie zapisywać kształtu, który widzieli. Bo każde takie działanie to jak stukanie w szybę u drzemiącego boga.
A jeśli się obudzi, jeśli na nich spojrzy wszyscy przestaną istnieć.
Nie umrą.
Przestaną być myślą, która mogłaby się pojawić.
Ludzie jednak stwierdzili, że to za mało i podjęli inne próby, aby się ochronić. W obliczu niewyobrażalnego zagrożenia, które nie dawało się zaatakować, zatrzymać ani uciec, ludzkość zwróciła się ku eksperymentom na granicy zrozumienia i bytu.
Projekt Absolutny Zegarmistrz Pustki. Tak nazwano ściśle tajny program badawczo - ochronny mający na celu stworzenie mechanizmu zdolnego do kontrolowania i przestawiania samej struktury czasu i istnienia, z nadzieją na wykrojone z niebytu enklawy, które mogłyby się oprzeć pochłaniającej Ghür-zhal'Reth. Był to system kwantowo-temporalny, działający jak zegar, ale nie zwykły. Ten zegar miał odliczać nie upływające sekundy, lecz „istnienia” i „nieistnienia” — próbując synchronizować świat z rytmem pustki, która zjadała rzeczywistość. Nie chodziło o to, aby zatrzymać planetę czy ją pokonać, ale by wyznaczyć czas, w którym pojawi się przepaść, oraz przygotować jej odbicie. Prawdziwy „Absolutny Zegarmistrz Pustki” miał być strażnikiem granicy między bytami a niebytem.
Stworzono sieć obserwatorów czasoprzestrzennych — miniaturowych pętli temporalnych, które powtarzały wydarzenia z drobnymi modyfikacjami, szukając wzorców, dzięki którym można by przewidzieć kolejne ruchy Ghür-zhal'Reth i skuteczniej się bronić przed wymazaniem. Każda pętla była jak zegar wewnątrz zegara, a ludzie, którzy z niej korzystali, stali się mistrzami skoków pomiędzy prawdopodobieństwami istnienia. Ale największym osiągnięciem projektu był Syntezoid Absolutnego Zegarmistrza. Była to istota syntetyczna, zbudowana z energii wykraczającej poza znane prawa fizyki, zaprogramowana, aby odczuwać pustkę tak, jak Ghür-zhal'Reth, ale jednocześnie ją rozumieć i kontrolować. Syntezoid mógł „przełączać” swoje istnienie między różnymi stanami, zamrażając fragmenty czasoprzestrzeni, aby stworzyć strefy nietykalne dla głodu planety. „Z czasem zaczął zadawać pytania. Kim jest? Czy jego istnienie to tylko narzędzie, czy już cel? A najgorsze z nich: czy on też może zostać wymazany?”
Niestety, każde użycie Absolutnego Zegarmistrza Pustki kosztowało niewyobrażalną cenę. Rysy w strukturze czasu stawały się coraz częstsze, a ludzie zaczynali odczuwać dziwne rozmycia pamięci, jakby ich własne wspomnienia nie były ich, lecz fragmentami porzuconymi przez inne, nigdy nieistniejące rzeczywistości. Czas w placówce naukowej zaczął płynąć nierówno — zegary topniały, ludzie starzeli się i młodnieli w jednym momencie. Słowa traciły sens, język rozpadał się w gardłach. Samo pojęcie „ja” przestawało mieć znaczenie. Wszyscy czuli obecność kogoś — lub czegoś — co obserwowało ich z wnętrza linii czasu. Mimo to ludzkość się nie poddała. Właśnie wtedy, gdy nadzieja zaczynała gasnąć, pojawił się pomysł, że Ghür-zhal'Reth można nie tylko zatrzymać, lecz... oszukać. Zamiast starać się ją powstrzymać bezpośrednio, ludzkość zaczęła pracować nad projektem Iluzji Pustki — rozległym systemem generującym fałszywe wzorce rzeczywistości, w których planeta widziała własne odbicie. Były to symulacje tak doskonałe, że mogły zawiesić proces pożerania świata, na długie okresy, dopóki ludzkość nie zdobędzie kolejnej przewagi.
Ale czy to wystarczyło? Czy w ogóle można oszukać byt, który żywi się tym, czego nigdy nie było?
Na orbitalnej stacji Aletheia, gdzie historia ta się zaczęła, wciąż trwała walka z upływem czasu i przestrzeni. Ludzie nauczyli się nie mówić głośno o Ghür-zhal'Reth, ale w ich sercach tliła się jedna myśl. Być może ostateczne zwycięstwo nie polega na obronie, lecz na zrozumieniu, że pustka jest częścią wszystkiego. I tylko wtedy, gdy ją zaakceptują, będą mogli przetrwać.
A może to tylko kolejna z iluzji...
Niestety ludzie, jak zwykle w swojej głupocie i arogancji, bezmyślnie wierzyli, że mogą przeciwstawić się pierwszemu życiu, jakie kiedykolwiek powstało. Absolutnemu Żywiołowi, który istniał od zawsze i który istniał poza czasem i przestrzenią. Projekt „Absolutny Zegarmistrz Pustki”, Syntezoid, sieć pętli temporalnych, a nawet iluzje pustki — wszystko to było tylko mrzonką, desperackim zamachem na coś, co nigdy nie miało słabości.
Ghür-zhal'Reth, planeta-świadomość, nie musiała używać siły fizycznej ani wybuchów, które można by zarejestrować czy zrozumieć. Jej broń była o wiele bardziej przerażająca i doskonała. Była to manipulacja samą strukturą istnienia i bytu.
W końcu miała już tego dość, nie mogła, nie potrafiła zaakceptować tego, że człowiek, zupełnie nieistotny we wszechświecie, nie liczący się śmieć w ogóle pomyślał o tym, aby ja oszukać, aby się jej przeciwstawić. W pierwszej fazie ataku, planeta rozpoczęła proces „wygaszania kontinuum”. Zamiast niszczyć statki czy bazy jej miękko świecące, pulsujące organy rozsyłały fale anomalii, które powodowały, że czas wokół ludzi zaczął zwalniać, zatrzymywać się, a potem cofać. Załogi stacji obserwacyjnych i miast w kosmosie doświadczały wielokrotnych śmierci i narodzin ale nigdy nie mogły opuścić tego cyklu. Każda ich akcja była unieważniana przez absurdalne sprzeczności czasowe, aż ich istnienie rozpływało się w nieskończoności potencjałów, nigdy nie realizując się w żaden trwały sposób.
Potem Ghür-zhal'Reth sięgnęła głębiej — do ludzkich umysłów. Za pomocą swoich fal kwantowo-antymaterii wywołała fale halucynacji, które niszczyły zdolność myślenia liniowego i koherentnej pamięci. Ludzie tracili poczucie tożsamości, zapominali swoje imiona, swoje cele, swoje pragnienia. W ich umysłach powstał chaos tak totalny, że sami zaczęli się eliminować — konflikty, wojny, paranoje, szaleństwo. Na tle tego nieodwracalnego unicestwienia ludzkości człowiek występował przeciwko człowiekowi, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że walczy z cieniem, który nigdy nie był rzeczywisty. Kiedy to wszystko nie wystarczyło, Ghür-zhal'Reth wykonała swój ostateczny ruch — „Zerowanie Esencji”. Jej wewnętrzne labirynty i „pamięci obcych cywilizacji” rozwinęły się w wir zwany Pętlą Nieistnienia. Każdy byt, każdy fragment informacji o ludzkości — geny, zapis historii, idee — został rozbity na najmniejsze, nieistniejące cząsteczki, które natychmiast zostały wchłonięte i wymazane z kwantowej struktury rzeczywistości. To nie była zwykła zagłada. To była anihilacja — usunięcie wszystkiego z potencjału istnienia.
Ostatnia chwila, gdy ludzie próbowali się bronić, była jak nieodwracalne tchnienie w zapadającym się świecie — pełne rozpaczy, a jednocześnie przesycone złudną nadzieją, która już dawno powinna była umrzeć. Na pokładzie stacji Aletheia, w centrum dowodzenia Projektu Absolutnego Zegarmistrza Pustki, powietrze stało się ciężkie od napięcia i bezsilności. Komandor Korus i jego zespół obserwowali, jak ich ostatnie mechanizmy ochronne — pętle temporalne, pola iluzji, Syntezoid — jeden po drugim zawodziły, rozpływając się w chaotycznym szumie nieistnienia.
- Próbujemy jeszcze raz uruchomić pętlę. - szepnął jeden z naukowców, z trudem opanowując drżenie rąk.
- Może tym razem uda się ją zatrzymać na chwilę dłużej.
Korus skinął głową, choć w jego oczach malowała się świadomość ostatecznego przegrania.
- To tylko opóźnienie… Ale opóźnienie jest wszystkim, co nam zostało.
Gdy system zasygnalizował aktywację, wokół stacji rozbłysły nierealne fale, przesuwające czas w dziwnych, nieregularnych rytmach — czas cofał się, zatrzymywał, by po chwili znów pędzić do przodu, ale wszystko to było tylko pozorną iluzją stabilności.
W tym samym momencie falę fal halucynacji rozlała się po mózgach załogi — nagle poczuli, jak ich wspomnienia rozpadają się na kawałki. Przestali rozumieć, kim są. Ich własne twarze na ekranach stawały się obce, głosy współtowarzyszy stanowiły echo. Zamiast odwagi, poczuli panikę, która rozlewała się jak czarna mgła po umysłach.
Korus chwycił się głowy, próbując powstrzymać rozpadające się myśli.
- Nie… to nie może się dziać…— ale jego słowa tonęły w morzu zapomnienia.
Wtedy pojawiła się Pętla Niezaistnienia — wir kwantowej próżni, która wyssała z nich nie tylko życie, ale też ich potencjał do istnienia. Znikali krok po kroku, jakby ich obecność była tylko błędem w równaniu rzeczywistości, który trzeba było skorygować. Jeden z astrofizyków zaczął mówić językiem, którego nikt nie znał, a który po analizie, okazał się matematycznie spójnym opisem rozpadania się wszechświata. Inny wykłuł sobie oczy, twierdząc, że widzi „zegar bez wskazówek” tykający za czasem.
Z ostatkiem sił Korus pomyślał o całej ludzkości na ziemi i innych planetach, o wszystkich snach, o nadziei, którą tak lekkomyślnie rzucili przeciwko niemożliwemu. I wtedy zrozumiał, że ich opór był nie tylko beznadziejny — był bezsensowny.
Ostatnia myśl, jaka przemknęła przez jego umysł, to była prosta fraza, która odbiła się echem w pustce:
Bo może nigdy nie chodziło o ratunek tylko o to, aby ludzkość wreszcie spojrzała w ciemność i zrozumiała, że nie ma kto jej słuchać.
Była tylko cieniem, który nigdy nie miał prawa zaistnieć.
I z taka świadomością — przestali istnieć.
Nie zginęli.
Po prostu przestali być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz