15 lipca 2025

Pod kloszem

 

Pod kloszem

W końcu nadszedł ten dzień. Przeprowadziliśmy się do nowego domu o powierzchni 154 m2, wybudowanego na peryferiach jednej z podstref Metropolii Śląskiej. Osiedle było nieduże, liczyło zaledwie pięćdziesiąt modułów mieszkalnych, ale działki były przestronne. Nasza – 750 na 1400 metrów – dawała poczucie swobody i możliwości całkowitego odizolowania się od reszty mieszkańców.

Okolica przypominała pustkowie. Ani jednego drzewa, żadnych krzewów. Teren był idealnie równy, jakby dopiero co uformowany. Krajobraz przypominał powierzchnię Księżyca. Gdyby nie majaczące w oddali zarysy innych osiedli, można by pomyśleć, że to plac kolonizacyjny na innej planecie, a nie centrum ogromnej aglomeracji. Osiedle otaczał metaliczny płot z autonomiczną bramą – standard w nowych inwestycjach klasy "Z". Wewnątrz żyło ponad 150 osób.

Nie podobało mi się to ogrodzenie, ani ta szybko rodząca się wspólnota sąsiedzka. Mimo wszystko – dom był idealny. Nowoczesny, cichy, energooszczędny. Taki, o jakim zawsze marzyliśmy. Mieliśmy już gotowy projekt zagospodarowania naszej dużej działki. Oczywiście wysoki  żywopłot dookoła, kilkanaście  drzew, krzewy, jakiś zbiornik na złote rybki.

I wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego.

Początkowo myślałem, że to złudzenie – ale za każdym razem, gdy wracałem na osiedle, panowała absolutna cisza. Nie taka zwyczajna, lecz całkowita. Żadnych głosów sąsiadów, żadnych ptaków, nawet wiatru. Jakby dźwięk wyłączano w chwili, gdy przekraczałem bramę. A gdy tylko ją mijałem w drugą stronę – natychmiast wszystko wracało: śpiew ptaków, brzęczenie owadów, naturalny miejski szum.

Inni zdawali się tego nie zauważać. Każdy zajęty był własnym domem – wciąż wymagały wykończenia, adaptacji. Trudno było o chwilę rozmowy.

Któregoś ranka, jak zwykle, wyruszyłem do pracy. Przekroczyłem bramę – dźwięki wróciły. Wszystko wydawało się normalne. Ale kilkanaście metrów dalej natknąłem się na grupę mieszkańców. Stali obok kilku pojazdów, rozmawiali podniesionymi głosami. Wyglądali na zdezorientowanych. Podszedłem bliżej.

– Nie da się wyjechać – rzucił ktoś.


– Jak to? Coś zagradza drogę? – zapytałem.


– Nie. Właśnie nic nie widać, ale nie da się ani przejechać, ani przejść.

Spojrzałem przed siebie. Droga była pusta, prosta jak zawsze. Ruszyłem przed siebie, żeby sprawdzić, i… uderzyłem. W coś niewidzialnego. Upadłem na ziemię.

– Co do…?


– Mówiłem! Jakaś bariera – niewidzialna ściana.

Podniosłem się. Nie było widać żadnego pola siłowego, żadnego oznaczenia.


– To jakiś żart? – spytałem jeszcze, chociaż wiedziałem, że nie.


– Sprawdziliśmy całe ogrodzenie dookoła – dodał jeden z sąsiadów. – Nie ma wyjścia. Próbowałem przejść w różnych miejscach. Nic z tego.

I wtedy znowu to poczułem – tę ciszę. Taką samą, jak po przekroczeniu bramy.

– Próbował ktoś się skontaktować ze światem zewnętrznym?


– Telefony działają… ale tylko między nami. Internet też. Nic nie wychodzi poza obręb osiedla. Jesteśmy odcięci.

To musi być… No właśnie Co???

Po godzinie sytuacja się nie zmieniła. Wróciłem do domu – niepokój narastał, bo żona i syn byli poza osiedlem na nocnej zmianie. Nie mogłem się z nimi połączyć. Gdy próbowałem po raz kolejny zadzwonić, usłyszałem dźwięk zamka. Oboje właśnie wrócili.

– Ale jak weszliście?!


– Normalnie – odpowiedziała żona zdezorientowana. – O co chodzi? Co tam się dzieje na osiedlu. Ludzie jak by powariowali. Krzyczą, biegają dzieci plączą. Co się stało.

Kiedy im wszystko wyjaśniłem, Bogdan wybiegł z domu, Bożena za nim.


– Zatrzymajcie się! Nie wychodźcie! – krzyknąłem.

Na szczęście mnie posłuchali. Po godzinie i oni zrozumieli – nie można wyjść. Ale wejść można. To… coś wpuszcza, ale nie wypuszcza.

I wtedy zrozumieliśmy, że to dopiero początek problemów. Bo z każdym kolejnym przybyszem, liczba osób w środku rosła. Ludzie nie mieli pojęcia, że są w pułapce. Ktoś próbował wypuścić drony z sygnałem, ktoś inny – balony z wiadomościami. Ale te pękały tuż po przekroczeniu wysokości 30 metrów.

Coś – lub ktoś – zamknął nas pod szklanym kloszem.


I nie mieliśmy pojęcia dlaczego.

- A co z tlenem? Słusznie zapytał Bogdan

- Nie wiem - Odpowiedziałem

Nic nie dało się zrobić. Nie można było się skontaktować ze światem zewnętrznym, nie działały połączenia głosowe ani transmisje danych poza obrębem osiedla. Internet wciąż działał – ale tylko lokalnie. Mieliśmy dostęp do siebie nawzajem. Reszta świata… jakby zniknęła.

Na początku niektórzy jeszcze próbowali zachować spokój. Twierdzili, że to awaria systemu bezpieczeństwa, może jakaś nowa technologia testowana bez ostrzeżenia. Ale z każdą godziną ludzi na osiedlu przybywało. Przez bramę wchodziły kolejne osoby – zupełnie przypadkowe.

Najpierw operator śmieciarki. Potem listonosz. Kilku kurierów, którzy mieli tylko szybko zostawić paczki. Znajomy strażnik miejski, który codziennie patrolował okolice. Policjanci. Jacyś urzędnicy z powiatu, którzy mieli oględziny inwestycji. Wszyscy weszli. Nikt nie wyszedł.

Brama wjazdowa działała nadal – z zewnątrz wszystko wyglądało jak zwykle. Ale po wejściu… wszyscy rozumieli, że coś jest nie tak. I choć próbowaliśmy ich ostrzegać – nikt nie słuchał. Nie było widać bariery, nie było sygnałów ostrzegawczych. Ludzie wchodzili i… zostawali.

Zaczęła narastać panika.

W ciągu dwóch dni liczba mieszkańców osiedla podwoiła się. Śmietniki zaczęły się zapełniać odpadkami. Śmieci rosły w oczach – nie można było ich wywieźć. Śmieciarki utknęły razem z kierowcami. Zaczynało nieprzyjemnie pachnieć i zaczynało brakować jedzenia. Małe zapasy, które każdy miał w domu, szybko się kurczyły. Żaden sklep na osiedlu  jeszcze nie zdążył powstać. Lodówki pustoszały. Próbowaliśmy dzielić się tym, co mieliśmy – ale wiadomo, jak to działa w praktyce. Rodziny zamykały się w domach. Na szczęście była woda. Kranówka działała bez zakłóceń. I co najdziwniejsze – nie brakowało powietrza. Mimo rosnącej liczby ludzi nie czuć było duszności, poziom tlenu nie spadał, nikt nie narzekał na bóle głowy czy zawroty. Jakby ktoś o to zadbał.

Ale to tylko pogłębiało niepokój.

Kto nas zamknął – i dlaczego?
Dlaczego nie możemy wyjść – ale możemy wchodzić?
Dlaczego zapewniono nam wodę, powietrze… ale zabrano wszystko inne?

Nikt nie znał odpowiedzi.

I wtedy o  trzeciej w nocy, po raz pierwszy coś pojawiło się nad kloszem. Niebo rozbłysło.

To nie był samolot, ani dron, ani satelita. Nie było słychać dźwięku silników. Po prostu… światło. Matowe, chłodne, rozlane w powietrzu jak zorza, ale bez barw. Świeciło z góry, przez klosz, jak przez mleczne szkło, które dotąd wydawało się zupełnie przezroczyste. Ludzie wyszli z domów. Cisza była absolutna – nikt nie krzyczał, nie płakał. Patrzyliśmy wszyscy w górę.

Światło pulsowało, najpierw leniwie, potem w coraz szybszym rytmie. A potem zgasło. Na jego miejscu pojawiły się symbole.

Nikt ich nie rozumiał – przynajmniej początkowo. To nie był żaden znany język, żaden alfabet. Trzy proste znaki – jakby geometryczne figury, pulsujące w powietrzu nad nami. Jak hologramy, tylko… bardziej prawdziwe. Zawieszone w przestrzeni. Żywe.

– To jakaś forma komunikatu – powiedział ktoś.

– To kod – rzucił inny głos.

– Próbują się z nami skontaktować.

I wtedy ktoś – jakiś chłopak  wyjął telefon. Uruchomił kamerę i skierował ją ku górze. Ekran zaczął migać. Obraz zniekształcił się, pojawiły się artefakty, a potem… linie kodu.

Zatrzymaliśmy oddech.

Na ekranie – jakby w reakcji na skierowanie kamery – zaczęły pojawiać się słowa. Polskie. Nielogiczne. Urwane. Potem znowu figury. Aż w końcu jedno, pojedyncze zdanie, wyświetlone jak stempel, nieruchome:

„Obserwacja rozpoczęta. Jesteście bezpieczni.”

A potem nic.

Kamera zgasła. Światła zniknęły. Klosz znowu stał się przezroczysty.

Zapanowała konsternacja.

– Obserwacja? Co to ma znaczyć?


– Czy to jakaś eksperymentalna strefa?


– Może to rząd… wojsko… obcy?


– "Bezpieczni"? Przecież wszystko się sypie! Nie mamy żywności!

Ale pytania pozostały bez odpowiedzi.

Następnego dnia pojawiła się pierwsza zmiana. Na środku osiedla, na placu między domami, wyrosła… dziwna struktura.

Wyglądała jak kiosk, ale bez drzwi, bez szyb. Po prostu stała. Miała kształt trochę jakby walca, nierówny, wysoki na dwa metry, z gładką powierzchnią z czarnego, lekko połyskującego materiału. Przy jego podstawie zapalił się jeden punkt – niebieski, pulsujący ekran, na którym pojawiły się słowa:

„Zapytanie: Zasoby priorytetowe?

Nie musieliśmy się naradzać długo.

Oczywiście, że jedzenie.

Wprowadziliśmy jedno słowo: „Żywność”.

Ekran zrobił się czarny. Kilka minut później wewnątrz struktury pojawiła się pierwsza paczka. Otworzyliśmy ją ostrożnie – w środku znajdowały się pakiety żywnościowe, podobne do wojskowych racji, tylko bardziej zaawansowane. Energetyczne batony, skoncentrowane pasty, sprasowane bloki z symbolem, który już znaliśmy z poprzedniej nocy.

Zrozumieliśmy, że to coś nas słyszy. I reaguje.

Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy to dobrze…


Ale pierwszy kontakt nastąpił.

Niebo od wielu godzin było dziwnie jednolite. Bez słońca. Bez chmur. Po prostu białawe, jakby cały klosz zasnuła mleczna mgła. I wtedy pojawił się dźwięk – pierwszy od wielu dni, który nie pochodził od nas.

Był… niski, modulowany, niemal ciepły. Nie przypominał niczego, co wcześniej słyszeliśmy. Rozchodził się równo, jakby wibrował w powietrzu, ścianach, podłożu, aż w naszych kościach. Nie bolał – wręcz przeciwnie. Uspokajał.

Wtedy kiosk – ten sam, który wydawał żywność – zaczął się zmieniać. Gładka powierzchnia zaczęła się rozsuwać, otwierając cicho, jak kapsuła. W środku pojawiła się mgła. I istota.

Niektórzy krzyknęli. Kilku ludzi się cofnęło. Ale nikt nie uciekł.

Wysunęła się wolno. Miała humanoidalny kształt – może 180 cm wzrostu – ale nie była człowiekiem. Jej ciało wyglądało jak z matowego, żywego metalu, bez ust, bez oczu – ale z czymś w rodzaju pulsującej błony w miejscu twarzy. Gdy się poruszała, wydawała się płynąć, jakby nie stąpała po ziemi, tylko ślizgała się kilka centymetrów nad nią.

Zatrzymała się na środku placu.

I wtedy przemówiła.

Nie głosem. Nie ustami. W głowie. Każdy z nas usłyszał ją bezpośrednio w myślach, jakby to była nasza własna myśl – tylko że cudza.

— interfejs społeczny aktywowany. komunikacja ograniczona. nie jesteście zagrożeni. nie jesteście więźniami. jesteście wybrani.

– Wybrani do czego?! – wrzasnął ktoś.

Istota odwróciła się w stronę mówiącego, choć nie miała oczu.

— do obserwacji i adaptacji. proces trwa. decyzja nieodwracalna.

– Kto nas wybrał? Co to za eksperyment? Kim jesteście?! – zapytałem ja, nieświadomie wychodząc przed tłum.

— obecność nie lokalna. określenia: cywilizacja pozasygnałowa. zostaliście odkryci. przewidziany kontakt. przewidziana reakcja. wasza struktura społeczna w trakcie analizy.

– Przewidziana? Myślicie, że możecie nas analizować jak kolonię mrówek?!

Cisza. A potem jedna myśl, wspólna wszystkim, wyraźniejsza niż poprzednie:

— Wy także obserwujecie. zawsze to robicie.

I wtedy zrozumieliśmy: oni wiedzieli o nas więcej, niż my o sobie.

Przedstawiciel cofnął się do kapsuły. Wszyscy się rozstąpili. Drzwi zamknęły się za nim, a kiosk wrócił do poprzedniego stanu.

Tego dnia już nic więcej się nie wydarzyło.

Ale ludzie przestali myśleć o ucieczce.

Zaczęli się zastanawiać, czy jesteśmy częścią czegoś większego.


Eksperymentem. Modelem.


Zalążkiem nowej cywilizacji?


A może... lustrem?

Od pojawienia się istoty minęło pięć dni. Na razie nie wróciła. Kiosk nie otwierał się. Dźwięki zniknęły. Głos w głowie zamilkł.

Niektórzy uznali, że wszystko wraca do normy. Inni bali się jeszcze bardziej. Cisza po czymś tak niepojętym jest gorsza niż samo to wydarzenie. Dla mnie najgorsze było to, że przestaliśmy wiedzieć, czy jesteśmy obserwowani, czy zostaliśmy porzuceni.

Pojawiły się różne teorie.

– To test: sprawdzają, jak sobie poradzimy bez „opieki”


– Uznali, że nie spełniamy oczekiwań


– Może coś się stało „im” – cokolwiek to znaczy

A potem zaczęły się dziać rzeczy, których nikt się nie spodziewał.

Najpierw zmieniła się grawitacja – delikatnie, niezauważalnie. Przedmioty były lżejsze. Ciało jakby mniej ciążyło. Nie było to nieprzyjemne, ale nienaturalne. Dzieci potrafiły podskoczyć na półtora metra. Woda zaczęła zachowywać się dziwnie – tworzyć kule przy nalewaniu, jak w stanie nieważkości. Niektórzy zaczęli mieć mdłości, bóle głowy, bezsenność.

Potem czas się zaczął rozjeżdżać.

Zegarki elektroniczne i mechaniczne przestały się zgadzać. Jedne pokazywały południe, inne noc. Dni wydawały się krótsze – albo to nasz zegar biologiczny przestał pasować do rytmu, który narzucał „klosz”.

Nie było wiadomo, czy to skutek zerwania kontaktu… czy jego kontynuacja w innej formie.

Pojawiły się też zjawiska niewytłumaczalne.

Jedna z kobiet przysięgała, że jej zmarły ojciec stał przy furtce ogrodu i mówił do niej szeptem, zanim zniknął. Inny mieszkaniec twierdził, że przeszedł przez ścianę domu „jakby była dymem”. A kilku z nas – także i ja mieliśmy identyczny sen tej samej nocy. Był to sen o Obserwatorze, który topnieje jak wosk, a jego miejsce zajmuje coś, co przypomina człowieka, ale tylko z zewnątrz.

Wtedy zrozumieliśmy, że kontakt się nie urwał. On się zmienił.

Obserwacja trwa nadal – ale nie z zewnątrz.

Teraz jest w nas.

Po czterech miesiącach niespodziewanie znowu pojawił się napis na ekranie.

- Eksperyment zakończony. Nikt wam w nic nie uwierzy. Przez cały okres trwania eksperymentu wasze sobowtóry wykonywały wszystko to co wy byście robili, praca, szkoła, zakupy, spacery, wizyty w rodzinie i u znajomych. Opuszczamy was. Wszystkich wyleczyliśmy z wszelkich chorób. Staliście się także odporni na wszystkie ziemskie choroby. Większości z was wszczepiliśmy urządzenia do kontaktu. Nie szukajcie tych urządzeń bo nie znajdziecie.

Myślałem, że to koniec. Niestety, to nie był koniec. To wszystko było wielkie kłamstwo.

Nocą niebo przestało istnieć — zniknęło, rozpłynęło się jak cień pod światłem księżyca, a w jego miejsce pojawiła się bezkresna czerń, głębsza niż mrok, wypełniona setkami milczących oczu, które patrzyły bez słów, bez mrugnięcia. Nie byliśmy już tylko pod kloszem. Staliśmy się próbką w olbrzymim laboratorium, świadomością bez ciała, przedmiotem obcej rozgrywki, której reguł nie potrafiliśmy pojąć. Istota, która się ujawniła, nie była ani ciałem, ani duchem. Była czymś starszym niż czas, złożonym z szeptów i promieni, które skręcały się w wiry rzeczywistości, rozrywając jej tkankę.

Głos w naszych umysłach stał się krzykiem, a potem pustką.

Ostatnie, co usłyszeliśmy, to łamanie się świata na tysiące kawałków, a potem milczenie, tak gęste, że można było je dotknąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jestem wszędzie

  Jestem wszędzie Jestem w świetle poranka, który w szyby uderza W oddechu wiatru, który liście przegania W ciszy między słowami, gdy ...