10 lipca 2025

Maszentrhy

 

Maszentrhy

 

 Dawno, dawno temu przed milionami lat, gdy Ziemia była zupełnie innym światem panowały na niej istoty, o których dziś nie pamięta nikt... prawie nikt. Nazywano je Maszentrhy. Były to istoty niewyobrażalnej wielkości i przerażającego wyglądu. Każda z nich mierzyła ponad sto czterdzieści metrów i nigdy nie dotknęła ziemi. Rodziły się, żyły i umierały wyłącznie w powietrzu. Nawet w głębokich jaskiniach, otchłaniach czy wnętrzach wulkanów, poruszały się, unosząc bezgłośnie nad powierzchnią, jakby grawitacja ich nie dotyczyła. Nie miały wrogów. Nie znały oporu. Całe życie spędzały wśród chmur, niewidoczne, lecz zawsze obecne. To one rządziły światem. Inne stworzenia podążały za ich niewidzialnym rozkazem, poruszane czymś silniejszym niż instynkt.

Maszentrhy miały ciała utkane z ciemności. Nie była to jednak zwykła ciemność, ale coś głębszego, jakby fragmenty najczarniejszej otchłani, której świat nigdy nie powinien oglądać. Ich sylwetki były smukłe, wydłużone, o niezrozumiałych, nienaturalnych proporcjach. Kończyny wijące się jak dym o nieokreślonym kształcie, przypominające jednocześnie kościane wypustki, błony, sieci i cienie. Ich głowy, jeśli można to tak nazwać przypominały koliste maski bez rysów z jednym otworem pośrodku, z którego biła pulsująca fioletowo-bordowa poświata. Światło to przyprawiało o mdłości i krwawienie z nosa tych, którzy odważyli się na nie patrzeć zbyt długo. Z całej postaci spływała gęsta, śmierdząca żółto-zielona maź. Każde ich pojawienie się zwiastowało katastrofę. Zwierzęta milkły, lasy zamierały. Ptaki spadały z nieba, a psy przestawały szczekać, tylko patrzyły w górę z wyciem tak cichym, że przypominało szept umierających.

Ludzie dostawali gorączki i bolesnej biegunki. Zaczynali majaczyć, a niektórzy budzili się dopiero po kilku dniach.

Maszentrhy nie atakowały w klasyczny sposób. Ich obecność wystarczała, aby świat się rozpadał. Niewidzialne fale drgań zakłócały działanie maszyn, deformowały sygnały, rozsadzały szkło i paraliżowały systemy nerwowe żywych istot. Ich przejście pozostawiało w powietrzu zapach metalu, spalenizny i zgnitej padliny, a niebo po ich zniknięciu robiło się czerwone, jakby samo słońce cierpiało. Maszentrhy choć całe życie spędzały w powietrzu nie miały skrzydeł. Nie potrzebowały. Poruszały się w sposób, który łamał prawa fizyki, przynajmniej tych znanych istotom z Ziemi. Nie unosiły się dzięki sile wiatru, nie lewitowały jak balony, nie pływały w przestworzach jak ptaki czy owady. Ich ruch był czymś innym. Czymś bardziej podobnym do decyzji niż działania. Wyglądało to tak, jakby świat sam ich pragnął, jakby przestrzeń uginała się wokół nich, tworząc niewidzialne szlaki. W rzeczywistości ich zdolność poruszania opierała się na bio-magnetyzmie, ale nie tym, który dotyczył stworzeń biologicznych. Maszentrhy generowały własne pole magnetyczne, rezonujące z polem planety, ale również z energią rozproszoną we wszechświecie – prastarą falą, która istniała od początku istnienia materii. Tą falą była Energeth czyli Tchnienie Wszechświata, subtelna dawka przestrzeni, której nikt nie potrafił zmierzyć, ale której skutki odczuwały wszystkie żywe byty. Maszentrhy były z nią zestrojone. Ich „serce” jeśli można tak nazwać pulsujące centrum tej istoty było zbudowane z niezrozumiałej materii. Półorganicznej i półenergetycznej. Tam właśnie bio-magnetyzm łączył się z Energeth, tworząc wewnętrzny napęd. Nie był to silnik, nie były to mięśnie, ale coś pośrodku, coś, co przekształcało intencję w ruch, a obecność w kierunek. Dlatego poruszały się bez dźwięku. Bez śladu. Bez drgnięcia powietrza. One po prostu były już gdzie indziej, zanim zmysły zdołały to zarejestrować.

Miejsca o silnym magnetyzmie – jak złoża metali, jądra wulkanów czy głębokie jaskinie przyciągały je czasem, ale nie na długo. Bo prawdziwe drogi Maszentrhów biegły nie przez przestrzeń, ale przez drgania lęku. Ich trajektoria była zakodowana w strachu. Jeśli gdzieś na świecie jakieś istoty zaczynały się bać to wtedy Maszentrh mógł to wyczuć. Drżenie emocji odbierał jak dźwięk. Śledził je, a potem zsuwał się z nieba, przyciągany jak magnes. To nie one szukały pożywienia. To strach wołał je do siebie. Maszentrhy nigdy nie potrzebowały słów ani dźwięków, aby porozumiewać się ze sobą lub innymi istotami. Ich komunikacja odbywała się na poziomie umysłu. Była czysta, bezpośrednia i niewyobrażalnie szybka. Ich telepatyczne połączenie było czymś więcej niż zwykłym przesyłaniem informacji. To było jak sieć nerwowa, rozciągnięta na setki kilometrów, spleciona z bio-magnetycznym polem ich ciał i z energią wszechświata – Energeth. Ale to nie wszystko. Maszentrhy posiadały zdolność czytania myśli innych istot niemal tak, jakby ich umysły były otwartymi księgami. Potrafiły wyczuwać emocje, pragnienia, lęki i nadzieje. Wchodziły w czyjeś myśli niczym drapieżnik we mgle, znajdując najmniejszą nić strachu czy niepewności. I to właśnie ten strach karmił je i wzmacniał.

Ale Maszentrhy nie tylko słuchały. One wpływały. Przez swoje myśli potrafiły siać panikę, podsycać lęk i zwątpienie, tworzyć iluzje w umysłach swoich ofiar. Wywoływały wizje, które paraliżowały, rozpraszały i sprawiały, że zwierzęta uciekały w bezładzie tracąc kontakt z rzeczywistością. Dzięki temu Maszentrhy mogły wywołać największy chaos nie ruszając się nawet z miejsca. Ich obecność była zawsze zapowiedzią zniszczenia, a ich myśli – koszmarem, który nie dawał spokoju. Ich telepatyczna moc była jak wiatr – niewidoczna, nieuchwytna, ale zdolna zniszczyć wszystko, co napotka na swojej drodze. Jednak największy strach i prawdziwą panikę wywoływał sam widok Maszentrha. Jego obecność była czymś pierwotnym, odrażającym, nieznośnym. Z jego wnętrza wydobywały się straszne dźwięki. Przeraźliwe zawodzenie rozdzierane metalicznym trzaskiem, które było nie do zniesienia. Brzmiało to jak wrzask rozerwanego powietrza, jak jęk najstraszniejszego potwora z najgłębszych otchłani piekieł. Dlatego właśnie ich imię wymawiano szeptem, jeśli w ogóle.

Maszentrhy to potwory nie do ogarnięcia rozumem i nie do powstrzymania. Ich nadejście oznaczało, że świat znów stanie się obcy, bezlitosny, okrutny i przeklęty. Tam, gdzie się pojawiały wszystkie istoty natychmiast stawały się bezwolnymi, pustymi powłokami.

Przez większość czasu Maszentrhy unosiły się wysoko, w górnych warstwach atmosfery. Znacznie powyżej poziomu chmur, bliżej krawędzi przestrzeni kosmicznej niż ziemi. Ich ogromne ciała dryfowały tam powoli, pozornie bez celu, znikające w błękicie nieba lub całkowicie niewidoczne dla ludzkiego oka, gdyż potrafiły zakrzywiać światło wokół siebie. Ale to nie była bezczynność. Tam, wysoko, gdzie powietrze było zbyt rzadkie dla jakiegokolwiek życia, Maszentrhy oddawały się Słuchaniu Świata. Ich głowy zwrócone ku powierzchni, pozornie nieruchome, rejestrowały każdy impuls strachu, każdą zmianę emocjonalnego ciśnienia. Tam prowadziły nieustanną obserwację życia poniżej, nie fizycznymi oczami, ale zmysłami, które rozciągały się na fale radiowe, sygnały cieplne, drgania, zmiany pola elektromagnetycznego, echo bólu i napięcie społecznych lęków. W ciszy stratosfery, w otoczeniu jonów i pyłu kosmicznego Maszentrhy przetwarzały emocje. Jak monstrualne przekaźniki analizowały, filtrowały i wzmacniały stany psychiczne Kryfonów, inteligentnych mieszkańców Ziemi. Czasami, przez całe miesiące, zajmowały się jednym tylko miastem, krążąc powoli nad jego atmosferą, badając ukryte lęki mieszkańców, ich sny, ich tłumione pragnienia ucieczki, wstydu, agresji. Gdy znalazły odpowiednią częstotliwość, wzmacniały ją, jakby stroiły instrument podsycając gniew, osamotnienie, zbiorowe paranoje. Ich myśli przesączały się przez atmosferę niczym trucizna – niewidoczne, ale skuteczne.

Były również kolekcjonerami. Wędrując przez strefę mezosfery i termosfery, zbierały fragmenty fal, nagrania ludzkich głosów, echa wybuchów, resztki sygnałów radiowych i danych satelitarnych. Te fragmenty przechowywały wewnątrz swoich pulsujących rdzeni jako artefakty cywilizacji, które obserwowały. Czasem odtwarzały je, modulując je w makabrycznym chórze, który rozbrzmiewał ponad chmurami i sprawiał, że wszystkie istoty budziły się z uczuciem, że śniło im się coś, czego nie powinni pamiętać. W ciszy nieba ćwiczyły też komunikację. Choć porozumiewały się błyskawicznie i bezpośrednio, praktykowały złożone formy mentalnych projekcji. Tworzyły iluzoryczne światy, krótkie symulacje, fragmenty obcych wspomnień, które potem mogły zaszczepić w głowach wybranych ofiar. Te wizje były tak realne, że niektórzy, doświadczając ich nigdy nie byli już tacy sami. Czasami szaleli. Czasami znikali. Czasami pisali święte księgi. Ale najwięcej czasu zajmowało im czekanie na miejsce, gdzie strach osiągnie punkt krytyczny. Na moment, w którym emocjonalna bariera świata pęknie i zaprosi je niżej do chmur, nad miasta, do umysłów. I gdy ten moment nadchodził, Maszentrhy nie spadały. One wślizgiwały się, jak cień po drugiej stronie światła, jak ból wyczuwany tuż przed krzykiem. I wtedy już było za późno. Lecz te okrutne potwory nie przetrwały. A przynajmniej tak się wydaje. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Czy wymarły? Czy opuściły Ziemię? A może wciąż są tu, krążąc wysoko nad naszymi głowami zapomniane, ale nie koniecznie nieobecne. Może tylko czekają, aż ktoś znowu poczuje strach...

 

Tego dnia Równina Kaarh znowu zadrżała na długo przed jego przybyciem. Zwierzęta już wcześniej zaczęły się zbierać jakby coś przyciągało je z całej okolicy. Nie wiedziały dlaczego. Ciało mówiło im jedno: Idź na przód. Instynkt był silniejszy niż rozsądek więc szły. Początkowo nie działo się nic. Powietrze napięło się jak przed burzą. Horyzont pociemniał, choć słońce nadal świeciło. A potem... pojawił się jeden z nich. Ogromny, przerażający Maszentrh. Nie był chmurą. Nie był ciałem. Był czymś pośrodku. Był potężną, lewitującą istotą o kształcie tak zmiennym, że nie sposób go tak od razu opisać nawet wieloma słowami. Jego powierzchnia pulsowała, zmieniała kolory od martwej bieli, przez głęboki granat, aż po fosforyzujące fiolety, które mieniły się jak martwe światło z dna oceanicznych głębin. Jednak chyba najgorsza była ta obrzydliwa, śmierdząca maź, która nieustannie spływała z jego cielska. Sączyła się leniwie, kapiąc w powietrze jakby ignorowała prawa fizyki, pozostawiając za sobą lepkie smugi zawieszone w przestrzeni. Tam, gdzie spadła, ziemia zmieniała się w coś strasznego. Roślinność więdła w sekundę, kamienie pękały, tworzyły się rozpadliny i bagna, a powietrze gęstniało od kwaśnego, duszącego odoru. Ciała zwierząt, które miały z nią kontakt, nie gniły. One się rozpuszczały. Maź wydawała się żywa. Wydzielała bulgoczące dźwięki, jakby wewnątrz niej coś się poruszało — małe twarze, oczy, kończyny, które pojawiały się w niej na ułamek sekundy i znikały. Była jak przeklęta pamięć istoty, którą kiedyś coś toczyło od środka. Dotknięcie jej oznaczało nie tylko śmierć fizyczną, ale i duchową. Zabierała wspomnienia, tęsknotę, a nawet imiona. Zwierzęta, które przetrwały spotkanie z tą mazią, nie były już sobą. Milczały, a ich skóra miała wyżarte plamy jakby ktoś oblał ją czymś z innego świata. Ich oczy... były puste, zbyt ciche i bez blasku. Niektóre trzeba było spalić, zanim zaczęły wariować. Jakby maź nie tylko zabiła, ale też coś zasiała. Z czasem tę maź zaczęto nazywać Szlamem Cienia, albo Plwociną Bez Oblicza. Nikt nie wiedział, czy wypływała z samej istoty, czy była jej częścią, czy może... to właśnie ona była tym prawdziwym potworem, a lewitujące cielsko tylko nosicielem.

Kiedy pojawił się nad doliną wszystko zamarło. Potem zawyło. Jedne zwierzęta uciekły, inne rzucały się w szale paniki, jeszcze inne zamierały w miejscu. Ale strach był wszędzie gęsty, lepki, świdrujący. I to właśnie było pożywieniem Maszentrha. Im większy chaos, większy strach i przerażenie tym bardziej Maszentrh się degustował. Jego pazury, których nigdy nie używał nabierały ostrości, kontury odrażającej postaci stawały się wyraźniejsze, barwy mocniejsze. Rozrastał się, ale nie fizycznie, lecz w obecności, w świadomości i strachu. Jego pulsujące organy gdzieś w centrum tej nieregularnej bryły biły szybciej pochłaniając czysty i życiodajny lęk. W ciągu godziny równina zamieniła się w morze ciszy. Zwierzęta, których strachem się karmiły nie umarły. Ale coś w nich gasło. Oczy zamgliły się pustką, ruchy stawały się chaotyczne, drgające. Niektóre zapomniały, jak się poruszać. Inne już nigdy nie spojrzały w niebo. Maszentrh kolejny raz częściowo tylko nakarmiony, wściekły, rozjuszony i niespełniony z rykiem odleciał. Pozostawało tylko echo tego ryku, strach i przerażenie oraz cisza wiatru, którego nie było i dziwna łuna na niebie, jakby coś wypaliło znak w atmosferze. A potem… nic. Cisza. Ale każdy, kto przeżył, wiedział jedno. To nie był sen. I wiedział, że on wróci. Wróci aby tym razem dopaść tych, których strach najbardziej smakował- Kryfonów.

 

 

Na długo przed tym, zanim ludzkość pojawiła się na świecie, Ziemię zamieszkiwała prastara cywilizacja Kryfonów, istot niezwykle podobnych do ludzi, choć o wiele potężniejszych i bardziej rozwiniętych. Ich miasta wznosiły się ponad chmury, a ich rozum sięgał gwiazd. Władali energią, której natura do dziś pozostaje niepojęta i zdołali ujarzmić niemal każdy aspekt otaczającego ich świata. Jednak nawet oni tacy dumni, potężni i rozumni nie mogli oprzeć się Maszentrhom. Dla Kryfonów te lewitujące byty nie były po prostu potworami. Były ucieleśnieniem siły tak obcej i absolutnej, że jakiekolwiek próby jej zrozumienia prowadziły do obłędu. Ich obecność zniekształcała rzeczywistość, armie rozpływały się w cieniu ich kształtów, a potężne machiny znikały, jakby nigdy nie istniały. Próby nawiązania kontaktu kończyły się milczeniem... albo krzykiem. A potem ciszą, która oznaczała koniec. Maszentrhy nigdy nie odpowiadały. One po prostu były, a to wystarczało, aby cywilizacja Kryfonów ugięła się pod ciężarem niewidzialnej potęgi, której nie sposób było zatrzymać ani nawet nazwać. Kryfoni walczyli z nimi tysiące lat na różne sposoby, ale bezskutecznie. Maszentrhy zaś najchętniej żywili się ich strachem, który działał na nich jak doskonały narkotyk. Wydawało się, że los Kryfonów jest przesadzony, a ich zagłada to tylko kwestia czasu.

 

Pewnego razu w małej dolinie pojawił się Khaelen – trzydziestoletni Kryfon, pełen żądzy przygód i niebezpieczeństw, ciekawski, zagadkowy i nieobliczalny. Niepokorny i zuchwały nie był naukowcem ani wojownikiem, ale miał w sobie coś, czego brakowało innym – odwagę, aby sięgnąć tam, gdzie nikt się nie zapuszczał. Sam nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że jego odkrycie może zmienić losy całej planety. Któregoś dnia jak zwykle kierowany niespokojnym instynktem, wszedł głęboko do jednej z największych jaskiń na planecie. Tam, w mrocznych korytarzach, których światło nie dotykało od wieków w pewnej chwili wyczuł jakąś obecność. Zachowując ostrożność postanowił sprawdzić co to oznacza. Nie zdawał sobie sprawy, że to, iż był odważny i nie odczuwał strachu uratowało go przed śmiercią. Kiedy doszedł do wielkiej pieczary zauważył trzech Maszentrhów, które prowadziły jakąś gorączkową wymianę myśli. Oczywiście nie zdawały sobie sprawy, że mogą zostać usłyszane przez jakiegokolwiek Kryfona, którzy panicznie się ich bali, a strach natychmiast by zdradził ich obecność. Nie czując zagrożenia rozmawiały o pradawnym artefakcie, który od wieków budził w nich strach i przerażenie. Był to przedmiot ogromnej mocy, zdolny doprowadzić do ich zagłady. Jednak oni unosząc się zawsze w powietrzu nigdy nie mogli dotknąć ziemi, aby go zdobyć. Pomimo tego, że doskonale wiedzieli gdzie się znajduje nie potrafili go zniszczyć. Jeden z potworów przemówił cicho, jakby obawiał się, że jego słowa zostaną usłyszane.

 - Artefakt spoczywa kilka metrów pod ziemią w miejscu, którego nie możemy dosięgnąć, ale które kiedyś należało do tych, którzy nas stworzyli, więc musi być jakiś sposób, aby się go pozbyć.

 Drugi dodał.

- Tak, musimy znaleźć sposób, aby go wydobyć albo zniszczyć, zanim to zniszczy nas.

Trzeci zaś westchnął i zaproponował.

- Trzeba go za wszelką cenę zniszczyć. Musimy kolejny raz udać się na Szczyt Niemocy i kolejny raz podjąć próbę jego zniszczenia. A jak się nie uda to kolejny raz i jeszcze raz, aż do skutku.

- Możemy próbować, ale to nic nie da. Od wieków próbujemy.

 

Khaelen aż podskoczył. Dopiero teraz zauważył, że nad nimi znajdował się jeszcze jeden, naprawdę potężny Maszentrho o czym świadczyły jaskraw-pomarańczowe błyskawice, które właśnie zaczęły się z niego wydobywać.

- Ktoś musi nam pomóc i wydobyć oraz przekazać ten przeklęty artefakt, abyśmy mogli go raz na zawsze zniszczyć. Bezpowrotnie!!!

-No tak… Mogli by to zrobić tylko Kryfoni, ale pomimo naszych zdolności telepatycznych nie możemy ich do tego zmusić. Musimy jednak mieć nadzieję i wiarę, że nadejdzie taki czas i pojawi się ktoś kto rozwiąże nasz problem.

 

 Khaelen nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Wiedział, że przez przypadek dowiedział się jak pokonać Maszentrhy, a jeszcze dodatkowo wie teraz gdzie znajduje się coś co może pomóc w ich unicestwieniu.

To jest klucz do zwycięstwa – pomyślał i pospiesznie opuścił jaskinie.

 

Niczego nie spodziewające się Maszentrhy tak jak postanowiły udały się nad Szczyt Niemocy i przez wiele godzin używając wszystkich swoich mocy usiłowały go zniszczyć. Niestety był on dla nich nie do ruszenia. Chroniła go bowiem magiczna bariera, którą uruchomili przed wiekami stwórcy Maszentrhów.

Dla Khaelena odnalezienie i wydobycie pradawnego artefaktu nie stanowiło żadnego problemu. Znajdował się on zaledwie kilka metrów pod ziemią, chroniony jednak warstwą kamieni z tajemniczymi znakami. Khaelen wiedział jednak, że magiczna bariera nie była dla niego przeszkodą.

Artefakt był chłodny, choć ziemia, w której się znajdował był rozgrzana. Miał kształt nieregularnej kuli z setkami ostrych, spiralnych wypustek, które wyglądały jak wykręcone czaszki i korzenie splecione w jeden twór. Z jego środka wydobywało się pulsujące światło. Była to niejasna, ciemnoczerwona poświata, która zdawała się rytmicznie odpowiadać biciu serca Khaelena. Na powierzchni artefaktu widniały pradawne runy. Symbole, które migotały niczym rozżarzone żelazo i zmieniały się za każdym razem, gdy spojrzał na nie z innej strony. Nie był to żaden przedmiot codziennego użytku. To nie była broń ani narzędzie. To było coś stworzonego wyłącznie w jednym celu – unicestwienia tych odwiecznych potworów. Maszentrhy były istotami nie tyle fizycznymi, ale też energetycznymi. Ich struktura istniała na granicy materii i umysłu. To, co nadawało im siłę, to strach różnych istot, a ten rezonował z nimi poprzez ich własną falę: Energeth. Artefakt, nazwany przez starożytnych Złamanym Tchnieniem, był stworzony, aby ten rezonans zakłócać. Nie niszczył ciał Maszentrhów. Niszczył więź między nimi a Energeth. Odcinał ich od źródła istnienia, jakby wyrywał duszę z piersi. Gdy używano Złamanego Tchnienia Maszentrh zaczynał słabnąć. Jego kształt stawał się rozmazany, kontury drgały, puls życiowy zanikał. Jego myśli, wcześniej wszechobecne milkły. Potęga telepatii zamieniała się w bezsilne zawodzenie. I wreszcie następował moment, gdy potwór nie był już w stanie utrzymać swojej formy. Rozpadał się, niczym rozpruty kokon mgły, a jej energia ulatywała bezpowrotnie. Ale istniał warunek użycia artefaktu. Złamane Tchnienie działało tylko wtedy, gdy używał go tylko, ktoś kto się nie bał i nie odczuwał strachu. Tylko w obecności istoty wolnej od lęku, artefakt mógł osiągnąć pełną moc. Lęk osłabiał go tak samo jak wzmacniał Maszentrhów. Artefakt był więc bronią doskonałą, ale i przeklętą. Złamane Tchnienie powstało w świecie przed-cieniem, gdy świat nie znał jeszcze nocy. Stworzyli go Ingrathai – Istoty Spoza Zdarzenia, które istniały zanim czas nauczył się płynąć. Złamane Tchnienie zostało ukryte głęboko pod ziemią, zamknięte w strukturze pamięci i kamienia. I tylko ci, którzy nie nosili w sobie dziedzicznego lęku mogli zbliżyć się do niego bez śmierci. Khaelen był jednym z takich ludzi. Odważny, bezinteresowny, z otwartym i czystym sercem. To dlatego Złamane Tchnienie go przyjęło. Nie jako właściciela. Ale jako czasowego nosiciela bo odwaga była rzadsza niż magia. Khaelenowi pozostało tylko dowiedzieć się jak działa artefakt i w jaki sposób może go użyć. Tego bowiem nie wiedział. Rozumiał doskonale, że samo posiadanie Złamanego Tchnienia nie rozwiąże problemu. Wiedział też, że nie każdy może go użyć. Biorąc więc pod uwagę na co się porywa i to, że zawsze lekceważył zagrożenia postanowił przekazać wiedzę o artefakcie kilku zaufanym i odważnym. Byli to tacy sami jak on, którzy nie lękali się patrząc w oczy przerażeniu. Kiedy potwierdził, że artefakt ich również akceptował stworzyli Zakon Milczących. Ich zadaniem było strzec artefaktu i używać go tylko do unicestwienia Maszentrhów. Którejś nocy, gdy cienie wydawały się głębsze niż zwykle, a powietrze wokół Szczytu Niemocy stało się nieznośnie gęste, Maszentrhy powróciły. Tym razem nie było to jednak poszukiwanie czy desperacka próba zniszczenia artefaktu. One wiedziały już, że Złamane Tchnienie zostało wydobyte. Czuły to. Ich istnienie drżało jak tafla wody pod wpływem niewidzialnej fali. Świadomość, że broń stworzona do tego, aby ich unicestwić znów oddycha, rozpychała się w ich myślach niczym trucizna. Ale Khaelen nie czekał, aż one zaatakują. Zakon Milczących, z pomocą pradawnych map i wskazówek wyrytych w pamięci artefaktu, odnalazł miejsce, którego istnienie było nawet Maszentrhom nieznane – Jądro Energeth. Tam właśnie dowiedział się jak naprawdę działa Złamane Tchnienie. Khaelen teraz już wiedział, że walka nie może być otwarta. Maszentrhy nie dałyby mu tej szansy. Dzięki uzyskanej wiedzy zaplanował coś, czego żaden wróg by się nie spodziewał. Zaplanował jedyne skuteczne rozwiązanie - Rytuał Odwrócenia Lęku. W sercu planety, gdzie linie energetyczne Energeth krzyżowały się w jeden potężny węzeł, Milczący rozstawili się w kręgu. Khaelen stanął pośrodku, trzymając artefakt wysoko, jego poświata teraz była niemal biała, jakby sama zaczęła się bać tego, co miało się wydarzyć. Rytuał polegał na przemienieniu energii Maszentrhów przeciwko nim samym — nie poprzez atak, lecz poprzez odbicie. Właśnie to było największą niespodzianką: Złamane Tchnienie nie zostało użyte jako broń ofensywna. Khaelen uzyskał tę tajemnicę i teraz sprawił, że artefakt stał się potężnym energetycznym lustrem. W chwili kulminacji, gdy Maszentrhy w swojej niewidzialnej formie próbowały zaatakować rytualny krąg, artefakt zaczął pulsować w przeciwnym rytmie do Energeth. Ich rezonans został odbity. I wrócił do nich — zniekształcony, odwrócony, wykoślawiony. To, co Maszentrhy wykorzystywały przez eony do karmienia się strachem, teraz stało się ich przekleństwem. Ich własna energia, powielona i spotęgowana przez artefakt, zaczęła ich rozdzierać od środka. Zarówno w sensie fizycznym, duchowym, jak i energetycznym. Złożona z warstw pamięci, strachu i wspólnego myślenia, zaczęła pękać. Jeden po drugim, Maszentrhy tracili spójność. Ich obecność rozpraszała się jak dym na wietrze. Mało tego — artefakt, w swoim ostatnim, oślepiającym błysku, wytworzył potężny wir, który wciągał każdą cząstkę tych przeklętych istot. Maszentrhy, rozproszeni, osłabieni, nie mieli już dokąd uciec. Ich nienamacalne ciała, ich echa, ich wspomnienia, cała energia i wszystkie emocje został zassane do wnętrza złotej kuli, która zamknęła się z głuchym trzaskiem, jakby pieczętując wyrok. Wszystkie Maszentrhy zostały unicestwione. Ale Khaelen wiedział jedno: całkowite ich unicestwienie nigdy nie było i nie będzie możliwe. Maszentrhy były starsze niż czas, głębsze niż mrok między gwiazdami. Nie można ich zabić. Można je tylko odciąc od strachu i uwięzić, ale wcale nie jest to takie proste. Tym razem to się udało. Złotą kulę, teraz ciężką od ich esencji Milczący zabrali do miejsca, o którym nie mówi się w żadnych kronikach ani legendach. W głębi prastarego lasu, gdzie ziemia oddychała jeszcze rytmem sprzed pamięci Kryfonów, znajdowało się zapadlisko, naturalna studnia bez dna. Korzystając ze starych map, wizji i snów złowieszczych drzew i ukrytych znaków na kamieniach pod Wodospadem Gruczołów Natury dotarli do tej bezmiernej czeluści. Pradawni magowie nazywali ją Otchłanią Zgęstniałej Ciszy. To miejsce nie należało do żadnej epoki, było pęknięciem w świecie, szczeliną, przez którą kiedyś sączyły się pierwotne energie stworzenia. Tam, pośród skręconych korzeni, zawieszonych głazów i powietrza tak gęstego, że nie drgał w nim żaden dźwięk, kula została złożona w kamiennym sarkofagu, zamkniętym czterema pieczęciami, z których każda odpowiadała jednemu z lęków, którymi Maszentrhy się żywiły.

 Khaelen wrócił. Ale nie był już tym samym Khaelenem. Był zupełnie innym Tryfonem. Tym, który zrozumiał coś, czego nikt wcześniej nie chciał pojąć. To nie Maszentrhy były największym zagrożeniem. Prawdziwe pytanie brzmiało:

Kto tak naprawdę zagraża wszelkiemu istnieniu?

Czy pieczęcie wytrzymają próbę czasu…

 Bo choć Maszentrhy nie mogą uwolnić się same to zawsze znajdzie się ktoś, kto może im pomóc. Ktoś, kto dla własnej korzyści zaryzykuje wszystko. Dla wiedzy. Dla wpływów. Dla bogactwa. Dla jednej monety więcej. Dla władzy nad strachem innych. Dla zniewolenia.

Maszentrhy są przekonane, że prędzej czy później pojawi się człowiek. Nie żaden mędrzec, bohater, nauczyciel czy uzdrowiciel Ale ten, którego znają najlepiej — arogancki, chciwy, ślepo dążący do władzy i bogactwa. Taki, który będzie gotów rozedrzeć pieczęcie ze skrajnej głupoty i bezdennej pogardy dla wszystkiego, czego nie rozumie i nie chce zrozumieć.

 

Maszentrhy doskonale o tym wiedzą i cierpliwie czekają.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nic nie jest nam obceco ludzkie

  Nic co ludzkie nie jest nam obce Zacznijmy od początku, bo tam zwykle tkwi tajemnica Życie jest nieprzewidywalne, pełne zmian i dram...