15 lipca 2025

Strup na oku i rozerwane jaźnie

 

Strup na oku i rozerwane jaźnie

Nie pamiętał, kiedy ostatnio patrzył w lustro bez obrzydzenia.

Każdego ranka witało go to samo odbicie. Smutny mężczyzna z pustym spojrzeniem i strupem na lewym oku. Z początku był niewielki, taka krwista plamka. Potem zrobiła się rana, która nie chciała się zagoić, aż w końcu coś, co przypominało zastygnięty wulkan.  Twarda, ciemno-czerwona  skorupa, którą próbował zdrapywać nocą, gdy wydawało mu się, że coś pod nią się rusza.

W dzień był Adamem — informatykiem, samotnikiem, człowiekiem bez historii. W noc... Noc należała do niego.

Nie znał jego imienia. Czuł go tylko, jakby był obecny tuż za okiem, tam gdzie powinna być cisza. Jego głos był szeptem, ale ostrym jak szkło. Mówił, co ma robić. Nakazywał, oceniał, czasem wył z rozpaczy kiedy Adam próbował stawiać opór.

Pewnej nocy zbudził się cały we krwi. Nie swojej. Przez chwilę myślał, że to sen. Ale dłonie były zbyt lepkie, usta miały metaliczny smak, a pod paznokciami tkwiły resztki czegoś różowego. Na lustrze w łazience widniał napis.


"Oko widzi wszystko, ale ty patrzysz tylko w jedną stronę."

Oko. Strup. On.

Adam zamknął się w mieszkaniu. Przestał wychodzić, przestał odbierać telefony, ignorował dzwonek do drzwi. Przestał mówić. Ale tamten nie. Tamten rozkręcał się z każdym dniem.

Szepty przerodziły się w rozkazy. Rozkazy w krzyki. Krzyki w czyny.

W końcu, pewnego poranka, Adam wstał z łóżka i ruszył do lustra. Spojrzał sobie prosto w oczy. Lewa powieka pulsowała jakby w rytmie obcego serca.

— Chcesz patrzeć? — zapytał cicho.

- No to patrz.

Nie wiedział, czy mówi do siebie, czy do niego. Ale potem wsunął palec pod strup i zaczął go odrywać. Ból był przerażający, ale prawdziwy. A pod skorupą… oko nie było już jego. Było czarne jak otchłań i pulsowało życiem. Życiem, które nie należało do Adama.

W tym momencie wszystko pękło.

Nie wiedział już, kim jest. Adam? Ten drugi? A może obaj byli tym samym? Jaźnie rozpadły się na odłamki, lśniące jak szkło pod stopami obłędu.

Oparł się o umywalkę, dysząc ciężko, z dłonią umazaną w ciemnej, lepko-czarnej wydzielinie. Oko patrzyło. Nie mrugało. Nie miało powieki. Czuł, jak coś pełza wzdłuż jego nerwu wzrokowego, jakby spojrzenie nie należało już do niego, tylko do kogoś znacznie starszego, głodniejszego.

Wtedy usłyszał głos. Nie w głowie, ale w całym mieszkaniu.

— Teraz widzisz we wszystkie strony.

Zaśmiał się. Cicho, nerwowo, ale z ulgą. Już nie musiał wybierać. Nie musiał być Adamem. Nie musiał być „tym drugim”. Mógł być całością.

Z ciemności za lustrem wyłoniła się sylwetka. Nie odbicie lecz cień. Wyszedł, jakby lustro było jedynie cienką zasłoną, nie szkłem. Stanęli naprzeciwko siebie. Ten drugi miał jego twarz, ale nienaruszoną, spokojną. Tylko lewe oko świeciło tak samo — czarną dziurą.

— Gotowy? — zapytał cień.

Adam skinął głową. Albo może to tamten skinął. Trudno było już rozpoznać, kto komu odpowiada.

Wyszli razem z mieszkania, bez słowa. A na lustrze został tylko ślad palców, krwawy półksiężyc i nowe zdanie, zapisane nie wiadomo kiedy

— Tylko jedno ciało, a spojrzeń tyle, ile potrzeba.

Miasto budziło się do życia. Światła zapalały się w oknach, autobusy ruszały z przystanków, psy szczekały za zamkniętymi drzwiami.

Ktoś nowy patrzył. I widział wszystko.

Ale potem, przez ułamek sekundy…Zatrzymał się. Coś zaszumiało między blokami. Jak oddech, albo szmer skrzydeł.

W jego oku, tym czarnym, pojawiło się coś błyszczącego. Refleks? Nie. To było oko w oku. Mniejsze, głębiej osadzone, jakby patrzył przez niego ktoś jeszcze. Zerknął w witrynę sklepu. Nie było w niej jego odbicia. Tylko cień. Starszy, większy, sięgający sufitu. I szept. Nie z głowy. Z przestrzeni między słowami.

My istnieliśmy przed tobą. I przez ciebie wracamy.

Nie wiedział, czy to był głos „tego drugiego”. Czy może jeszcze innego. Starszego. Głodniejszego. Może ten cień, który zamieszkał pod jego powieką, był tylko awatarem, maską dla czegoś, co od wieków czekało na spojrzenie.

Zza jego lewej powieki dobył się cichy trzask, jakby szkło pękało od środka. Zaśmiał się. Cicho, sucho, prawie z ulgą.

Nie musiał już być Adamem. Nie musiał być nim.

Spojrzał w niebo, gdzie słońce właśnie wschodziło. I tam, pośród światła, błysnęło drugie oko. Olbrzymie. Czarne.

I zamrugało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jestem wszędzie

  Jestem wszędzie Jestem w świetle poranka, który w szyby uderza W oddechu wiatru, który liście przegania W ciszy między słowami, gdy ...