W objęciach trzech bogiń
Przed wiekami, zanim ludzie nadali gwiazdom imiona, Saerith opuściła Velharę — planetę tętniącą świadomym światłem. Nie była wygnańcem, ani podróżnikiem w poszukiwaniu nowego domu. Była Posłanką. Wysłaną przez Trzy Boginie — strażniczki balansu — z jednym zadaniem. Miała ona zasiać nasiono harmonii i miłości na świecie, który nie znał jeszcze rezonansu między światłem, a cieniem. Ziemia nie była przypadkiem. Jej częstotliwość — choć brutalna i pełna sprzeczności nosiła w sobie potencjał. Kiedy Velhara wykryła pierwsze drżenie poczuła ból rodzącego się gatunku, jego zagubienie i krzyk. Wyznaczyła Saerith, która zgodziła się spaść jak kometa — nie po to, aby ocalić, ale by czekać. Zamknięta w kapsule utkanej z żywej materii, zespolonej z pulsującą esencją Źródła, została uśpiona i ukryta w sercu Ziemi. Tam, gdzie woda i czas rzeźbiły kamień. Tam, gdzie świat zewnętrzny nie miał dostępu, a jedynie dusze w rezonansie mogły zbliżyć się wystarczająco blisko. Jej istnienie zostało zsynchronizowane z tkaniną planety. Spała nie w czasie, ale w potencjale. I czekała. Trzy Boginie, które ją wysłały, nie dawały jej rozkazów. Velhara nie rozkazywała — tylko prowadziła. Misja nie była misją dominacji, lecz zaproszeniem. Jej zadaniem nie było nauczyć, ale przypomnieć. Jej ciało było, które nie tylko było biologiczne, ale jednocześnie utkane z cząsteczek energii emocjonalnej miało stać się mostem. Jeśli ktoś ją odnajdzie i przebudzi, to znaczy, że świat jest gotów. Albo przynajmniej, że jedno serce na tym świecie już bije wystarczająco czysto, aby być punktem zapłonu.
Do tej jaskini Marek wszedł zupełnie przypadkowo. Kiedy ją zobaczył i zbliżył się do niej, rezonans się uaktywnił. Nie przez logikę. Nie przez zasługi. Przez ból, który przeszedł i pragnienie, którego nigdy nie zdusił. To ono było kluczem. Przybył do tej jaskini i odnalazł ją. I to nie był dziwny traf.
Początkowo Marek pomyślał, że to jakaś halucynacja spowodowana niedotlenieniem. Przepiękna istota leżała kilka metrów od niego w stanie hibernacji, otulona w strukturę przypominającą krystaliczny kokon. Gdy zaintrygowany ciekawością dotknął jej - natychmiast się przebudziła. Nie mówiła słowami. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie, aby zrozumiał, że nie jest zagrożeniem. Spędzili razem wiele godzin, które dla niego trwały jak minuty. W jej obecności Marek po raz pierwszy od dawna czuł, że nie musi udawać. Nie był już tym samym człowiekiem, który przed laty zamknął się na świat, który uważał za zły, a ludzi za potwory. Nie mówił o tym nikomu od lat, nawet sam przestał o tym myśleć. Ale Saerith… widziała to bardzo dokładnie.
Stopniowo zaczęła używać słów, ucząc się jego języka z zadziwiającą łatwością. W jej obecności Marek czuł się nie tylko zauroczony. To było coś niespotykanego, fascynującego i…podniecającego. Marek czuł się widziany, rozumiany i kochany. I jednocześnie czuł strach. Bo czy człowiek, który przez całe życie był tylko obserwatorem, zasługuje na coś takiego? Był pełen pragnień, ale też ran i nieufności. Nie potrafił tego zrozumieć, ale wiedział, że był wciągany w coś większego, co jeszcze nie mieściło się w jego pojmowaniu.
Noc nadciągnęła nad Ziemią, ale w jaskini, gdzie przebywali Marek i Saerith czas płynął inaczej. Na zewnątrz słychać było odgłosy burzy, błyskawic i ulewnego deszczu. W jaskini zaś wokół panował miękki półmrok, rozświetlany tylko przez fosforyzujące kryształy porastające ściany. Czuć było wilgoć skał, zapach życia i coś jeszcze. Ciepłą, drgającą energię, jakby powietrze samo chciało się zbliżyć.
Saerith siedziała w milczeniu, owinięta w płaszcz z organicznego materiału, który lśnił jak skóra żywego drzewa. Gdy jej oczy spotkały się z jego — coś się stało. Cisza między nimi zadrżała.
— Czujesz to? — zapytała. Jej głos był miękki jak aksamit, ale niósł ciężar pragnienia. — Ta częstotliwość… między nami?
Nie potrzebował odpowiedzi. Jego ciało już dawno odpowiedziało za niego — przyspieszonym oddechem, napięciem pod skórą, dziwnym spokojem, który wcale nie był spokojem, lecz gotowością. Saerith podeszła do niego powoli, jakby płynęła. Jej dłoń dotknęła jego policzka. Chłodna w pierwszej chwili, a zaraz potem ciepła, ożywiona. Jej palce zostawiły ślad, jakby światło przesuwało się za dotykiem.
Marek nie potrafił mówić. Nie musiał. W jej obecności słowa stawały się zbędne.
Jej ciało przylgnęło do niego z cichym westchnieniem, jakby ich kontakt był powrotem do stanu pierwotnego. Każdy ruch Saerith był jak taniec — nie tylko zmysłowy, ale głęboko intencjonalny. Czuł jej piersi przyciśnięte do swojego torsu, sprężyste, ciepłe, żywe. Pachniała go całego jak sen, jak coś nierealnego, a jednak prawdziwego do bólu.
Ich usta spotkały się — nieśpiesznie, miękko, bez gwałtowności. To nie był pożądliwy akt, ale coś głębszego, bardziej organicznego. Jakby ich ciała rozpoznawały się poza granicami czasu i przestrzeni. Jakby byli stworzeni z tej samej materii, ale zapomnieli o tym — aż do tej chwili.
Dłoń Saerith zsunęła się po jego plecach, pośladkach, aż dotarła do krocza zostawiając na skórze ślad elektrycznego ciepła. Jej ciało otworzyło się dla niego z taką naturalnością, jakby złączenie było nieuniknione. Nie było w niej lęku, tylko pewność — jakby cała planeta oddychała ich dotykiem, jakby każde zbliżenie było pieśnią planety, rytuałem życia. Nie było słów. Tylko oddechy, drżenie i światło bijące spod ich ciał — bo w tym akcie zjednoczenia coś się wydarzyło. Coś ponad fizyczność. Energia. Przekaz. Wspomnienia planety, obrazy jej błękitnych mórz i unoszących się w powietrzu istot. Marek zadrżał czując, że jego świadomość się otwiera. Była w nim. A on — w niej.
I gdy zasnęli spleceni, było już jasne, że nie wrócą do życia sprzed tej nocy.
Kiedy Marek wybudził się ona już nie spała. Teraz mógł dokładnie się jej przyjrzeć. Saerith była istotą humanoidalną, choć jej sylwetka zdawała się zbyt doskonała, aby należała do gatunku ludzkiego. Miała około 185 cm wzrostu, jej skóra była nieskazitelnie gładka i połyskiwała delikatnym opalem, który subtelnie zmieniał barwę w zależności od światła — od srebrzystego różu po głęboką ametystową zieleń. W dotyku przypominała coś pomiędzy jedwabiem a płynnym szkłem. Jej włosy sięgały lędźwi — miękkie jak mgła, koloru przypominającego nocne niebo tuż przed świtem, z pojedynczymi pasmami lśniącymi jak gwiazdy. Oczy były ogromne, migdałowe, wypełnione żywym turkusem z roziskrzonymi złotymi plamkami, które zdawały się tańczyć, gdy się poruszała. Jej spojrzenie przenikało do głębi — nie agresywnie, ale z łagodnym magnetyzmem, któremu nie sposób się oprzeć. Poruszała się z niewymuszoną gracją, niemal jakby płynęła w powietrzu. Jej biodra kołysały się w rytmie, który zdawał się rezonować z odwieczną harmonią świata, a każdy jej krok niósł obietnicę — czego, nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć. Ciało Saerith było smukłe, proporcjonalne, o idealnej symetrii, ale nie chłodne – przeciwnie, emanujące żywym, organicznym ciepłem. Z Saerith unosiła się subtelna, niemal hipnotyczna, podniecająca woń — jakby mieszanka bursztynu, ciemnego jaśminu i czegoś nieziemskiego, czego ludzki mózg nie potrafił zidentyfikować, a mimo to uznawał za pociągające. Jej zapach działał nie tylko na zmysły, ale i na psychikę — wywołując uczucie błogiego spokoju, zmysłowego zauroczenia, głębokiej fascynacji i podniecenia – ekstazy można powiedzieć. W jej obecności powietrze wydawało się gęstsze, cięższe od emocji, jakby wszystko wokół zwalniało, a serce bijło wolniej, ale mocniej, oddech stawał się głębszy, ciało reagowało na każdy jej ruch, jakby rezonowało z niewidzialną częstotliwością jej obecności.
Jej ciało było doskonałym dziełem natury lub czegoś jeszcze starszego, bardziej intencjonalnego niż natura. Biust Saerith miał kształt stworzony jakby po to, aby przyciągać spojrzenie — jędrny, harmonijny, idealnie proporcjonalny. Każdy ruch podkreślał jego sprężystość i naturalne piękno, jakby fale życia przebiegały przez niego z każdym oddechem. Nie było w tym nic wulgarnego — raczej boska forma erotyzmu, obecna jak śpiew wiatru.
Ciało tej istoty było w ogóle jak zmysłowa tajemnica — piękne nie tylko w formie, ale też w tym, czego nie odsłaniała całkowicie. Zapach jej skóry, ciepło jej dotyku, sposób, w jaki zbliżała się z niespieszną ciekawością, działał bardziej niż jakikolwiek obraz. Zmysły Marka były wystawione na próbę — nie przez nagość, ale przez niedopowiedzenie. Tajemnica była najpotężniejszym afrodyzjakiem.
Saerith w swoim zachowaniu była spokojna, opanowana, mówiła cicho, ale jej głos był melodyjny i głęboki, z drganiem jakby kryształowego echa. Jej język był pierwotny, lecz przy odpowiedniej bliskości potrafił przekazywać myśli telepatycznie, dotykając umysłu rozmówcy jak aksamit. Jej gesty były przemyślane, każda mimika twarzy, każde skinienie dłoni wydawały się celowe — nie było w niej nic z przypadkowości. Gdy mówiła, słowa same wpadały do głowy, jakby były od zawsze znane. Choć nie inicjowała kontaktu fizycznego bez potrzeby, jej bliskość była silnie odczuwalna — gdy się zbliżała, skóra zaczynała mrowić, jakby reagowała na pole magnetyczne. Każde jej muśnięcie — przypadkowe czy nie — pozostawiało po sobie ślad, jak dotyk ciepła we śnie.
Po kilku tygodniach wspólnego przebywania, gdy zaufanie między nimi rozkwitło, Saerith otworzyła przed nim portal niczym lustrzaną membranę, w której odbijało się niebo pełne obcych gwiazd. Powiedziała mu tylko jedno:
„Velhara czeka. Ale tylko, jeśli pójdziesz z własnej woli.”
- Velharia?
- Moja planeta
Przez ułamek sekundy zawahał się — nie dlatego, że się bał, ale dlatego, że miał poczucie, że zostawia za sobą więcej niż tylko świat. Zostawia samotność, która była mu znajoma. Bezpieczna w swoim zimnie. I choć nie był pewien, co znajdzie po drugiej stronie, wiedział, że musi iść. Bo wreszcie coś czuł. Do portalu wszedł więc bez zawahania.
Gdy tylko przez niego przeszedł, ogarnęło go uczucie lekkości. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że jego ciało się rozpada — na światło, na wibracje, na czystą myśl. A potem wszystko złożyło się z powrotem.
Stał na rozległym płaskowyżu, porośniętym roślinnością, która pulsowała rytmicznym światłem, jakby oddychała. Nieboskłon nie był niebieski — raczej głęboko ametystowy, z trzema słońcami sunącymi leniwie po horyzoncie. Powietrze było ciepłe, wilgotne i przesycone zapachem kwiatów, które nie miały odpowiedników na Ziemi — ich barwy były tak intensywne, że niemal słyszalne. Pod stopami czuł miękki grunt, przypominający mech zmieszany z ciepłą wodą. Nad głową szybowały istoty podobne do meduz, przezroczyste i eteryczne, które wydawały ciche, harmoniczne dźwięki — jak muzyka, którą można czuć całą skórą.
Saerith ujęła go za dłoń. Uśmiechała się — była tu inna, jaśniejsza, bardziej promienna. Jej skóra błyszczała od wewnątrz, jakby planeta ją karmiła. Marek czuł, że Velhara nie jest tylko światem — to była żyjąca świadomość. Planeta oddychała. Reagowała na ich obecność.
— To nie jest miejsce — wyszeptała Saerith. — To dom. Ale nie fizyczny. Emocjonalny. Tutaj myśli tworzą rzeczywistość.
Po długim spacerze przez ogrody, które śpiewały, i przez strumienie płynące w górę, dotarli do miasta. Nie miało budynków — przynajmniej nie w ziemskim sensie. Struktury były utkane ze światła i woli. Tworzyły się i znikały, gdy były potrzebne. Istoty podobne do Saerith poruszały się wśród nich w harmonii, bez słów, bez konfliktu. Ich skóra również lśniła — każdy inny, każda inna — a jednak jednolicie piękne, jakby zrodzone z tej samej nuty.
Marek był oczarowany. Ale to, co najbardziej poruszyło go, to nie wygląd czy technologia lecz sposób, w jaki te istoty istniały razem.
— My nie mamy rządów — tłumaczyła mu Saerith. — Mamy rezonans. Gdy dusze są czyste, decyzje podejmuje zbiorowa świadomość. Nie głosujemy. Czujemy.
Zaprowadziła go do Świątyni Pierwszego Impulsu. Tam Marek po raz pierwszy zobaczył coś, czego nie potrafił pojąć: ogromną, dryfującą w powietrzu strukturę przypominającą serce planety. Z jej wnętrza unosiły się nici światła, które oplatały wszystkich obecnych — nie więzią, ale połączeniem. Każdy dotyk tej energii wywoływał w nim wizje: wspomnienia innych istot, miłości, tragedii, narodzin, śmierci, uniesienia.
Saerith stanęła za nim, wtuliła się delikatnie go obejmując, a jej głos dotknął jego umysłu:
— To źródło życia na Velharze. Z niego bierzemy iskrę, którą dzielimy z tymi, których kochamy. Chcesz?
Marek skinął głową.
Dotknął światła.
I wszystko się zmieniło.
Velhara była jak sen, z którego nie chciało się budzić — ale sny też mogą mieć cienie.
Od czasu połączenia ze Źródłem, Marek zaczął widzieć więcej. Kolory stały się głębsze, emocje cudze — wyczuwalne. Mógł odczytywać nastrój istot wokół siebie bez słów. Czasami czuł nawet ich pragnienia. A one — one czuły jego.
Pewnego dnia Saerith zaprowadziła go do Ogrodów Harmonii, miejsca, gdzie istoty Velhary praktykowały coś, co można by nazwać sztuką współodczuwania. Tam czekały na niego trzy Althearianki — każda inna, a jednak równie pociągająca, co Saerith.
Lirae była cicha, jej skóra miała odcień chłodnej platyny, a oczy jak poranne mgły. Vaelith miała uśmiech zrodzony z ognia — intensywna, rudowłosa, z ciałem gibkim jak język płomienia. Noora natomiast była jak księżyc w ruchu — miękka, subtelna, ale z wnętrzem, które pulsowało magnetyczną siłą.
— Jesteś wybrany przez Saerith — powiedziała Lirae, nachylając się blisko — ale my jesteśmy jej częścią. Chcemy cię poznać. Wszystkie.
Nie było żądzy w ich oczach, tylko ciekawość. Fascynacja jego odmiennością. Ruchy ich ciał wokół niego były jak taniec roju światła — dotyk subtelny, niemal duchowy, ale głęboko zmysłowy. Ich obecność tworzyła wokół niego krąg napięcia — a jego zmysły, rozbudzone przez Źródło, zaczęły odczuwać wszystko mocniej: każdy szept, zapach, uderzenie ciepła na skórze.
W tej chwili zrozumiał — Velhara kocha całością, nie wyłącznością. Ale mimo to... myślał o Saerith.
A wtedy właśnie Saerith weszła do kręgu.
Nie była zazdrosna.
Uśmiechnęła się. — To próba. Dla ciebie, nie dla mnie.
Marek zrozumiał: na Velharze miłość nie była posiadaniem. Była wymianą energii. Ale lojalność... to było coś więcej. To był wybór.
Odsunął się łagodnie od Vaelith i spojrzał Saerith prosto w oczy.
— Ja już wybrałem.
Saerith zbliżyła się i dotknęła jego czoła. — W takim razie jesteś gotów, aby poznać prawdę.
Zabrała go daleko — na granicę planety, tam gdzie niebo pękało jak cienka membrana. Ukazała mu coś, czego się nie spodziewał: ogromną, spękaną kopułę z materiału podobnego do szkła i kości, pod którą uwięzione było coś... żywego.
— Co to jest? — zapytał, czując, jak jego serce przyspiesza.
— To my. To, czym byliśmy, zanim się oczyściliśmy. Nasze wcześniejsze formy — drapieżne, niepohamowane, głodne. Pozostałości po epokach wojen, nienawiści, ego.
Saerith dotknęła kopuły, a jej dłoń zadrżała.
— Aby stworzyć raj, musieliśmy zamknąć w sobie wszystko, co dzikie. Ale coś się budzi. I ty, Marek, jesteś ogniwem równowagi. Człowiek w tobie jest dziki. A duch — pełen światła.
— Dlaczego ja?
— Bo jesteś pomiędzy. Masz wybór. My już nie mamy. Jeśli ciemność przebije się przez kopułę, Velhara się zmieni. My też. I tylko ty możesz nas ocalić — albo… dołączyć do tego, co zamknęliśmy.
Marek zadrżał. To miejsce nie było już tylko snem. Było odpowiedzialnością.
A Saerith… spojrzała na niego z czułością i siłą.
— Teraz już wiesz, kim jestem naprawdę. Czy nadal mnie pragniesz?
Nie odpowiedział od razu.
Ale jego dłoń objęła jej biodro, a spojrzenie nie uciekło.
— Teraz pragnę cię jeszcze bardziej.
Zebrali się wszyscy. Saerith, starsze Althearianki, a także Marek — teraz spleciony z planetą na poziomie, którego wcześniej nie rozumiał. Wnętrze Świątyni Pulsu otworzyło się i ukazało bramę energetyczną, która prowadziła do serca ciemności.
– Wejdziesz tam sam – powiedziała Saerith. – Jeśli zniszczysz to, co tam znajdziesz, Velhara pozostanie czysta. Jeśli zostawisz je żywe… zaryzykujemy odrodzenie chaosu.
Marek wszedł.
W środku nie czekała bestia. Czekało dziecko — nagie, wystraszone, ale z oczyma błyszczącymi czarnym ogniem. Dziecko wyglądało jak on.
– Nie jestem twoim wrogiem – powiedziało. – Ja jestem tobą, zanim wybrałeś światło.
Marek ukląkł przed nim.
– A jeśli cię zniszczę?
– Zawsze pozostaniesz pusty.
Marek nie uniósł ręki. Nie spalił go. Zamiast tego… objął go. Scalił. Przyjął. I w tej chwili całe wnętrze zaczęło pulsować – raz światłem, raz ciemnością. Zrozumiał, że harmonia nie polegała na eliminacji. Polegała na integracji.
W tej chwili Marek zrozumiał też, że całe jego życie prowadziło go do tego spotkania — nie z obcą istotą, lecz z sobą samym. Ujrzał nie tylko światło, które rozwinął dzięki Saerith, ale i wszystkie chwile, gdy był zagubiony, pełen gniewu, lęku, żalu. Dziecko, które objął, było uosobieniem jego przeszłości — chłopcem, który nigdy nie czuł się wystarczający, mężczyzną, który szukał sensu w świecie pozbawionym cudów. W tej chwili nie wybierał między dobrem a złem — wybierał pełnię. Przestał uciekać od bólu. Od samotności. Od tej części siebie, którą tak długo wypierał. W sercu ciemności, Marek nie tylko podjął decyzję — on się narodził na nowo. Jako ktoś, kto zna swoją siłę, bo zna swoje pęknięcia. Jako ktoś, kto nie potrzebuje być doskonały, żeby być prawdziwy. Był gotów wrócić — nie jako bohater, ale jako świadek.
Wyszedł stamtąd... inny.
Wrócił do Saerith – była milcząca, ciepła o oczach pełnych światła. Spojrzał na nią jak człowiek, który już wie.
– Uratowałeś nas. Tylko ty mogłeś tego dokonać, właśnie w taki sposób, nie inny. Velhara nie potrzebuje przemocy, zła, czystości. Potrzebuje... całości.
Nie mówiła słowami. Pocałowała go w czoło. Potem nastało pożegnanie.
Marek z jednej strony nie wiedział co się dzieje, ale z drugiej wszystko rozumiał. Wszedł do portalu.
Wrócił do tego samego miejsca, z którego wyruszył — do jaskini, w Górach Dynarskich. Ale on naprawdę nie był już tym samym człowiekiem. Kiedy wyszedł na zewnątrz rozejrzał się. Niebo nad głową wydawało się mniej błękitne. Dźwięki – głębsze. Dotyk powietrza – bardziej intensywny. Wciąż widział światłem. Czuł emocje ludzi mijanych na ulicy. Ich cienie. Ich światło. Nie potrzebował sławy. Nie wrócił, aby opowiadać. Wrócił, aby być pomostem. Żył między dwoma światami — jako człowiek i jako coś więcej.
Czasem, gdy patrzył w niebo, czuł jej obecność. Jej zapach. Jej dotyk.
Velhara żyła w nim, a Saerith była jego…
A on… był jej głosem na tej planecie.
Czas mijał, lecz Marek nie starzał się tak jak inni. Jego ciało pozostawało młode, a duch wciąż pulsował światłem Velhary. Były chwile, o których Marek nie mówił nigdy nikomu. Nie dlatego, że się ich wstydził — lecz dlatego, że słowa nie potrafiły ich unieść.
Pewnego wieczora przypomniał sobie jak jednej nocy na Velharze, gdy trzy słońca zeszły się na niebie, a niebo zapłonęło barwami przypominającymi oddech ognia i lodu, Saerith zaprowadziła go do Ogrodu Luster. Tam czekały jej dwie siostry – Eshira i Thaleia – zrodzone z tej samej matrycy światła, lecz o zupełnie różnych duszach.
Eshira była chłodna, precyzyjna, pełna wdzięku jak kryształowa woda. Thaleia — płynna, intensywna, śmiejąca się jak zorza. Zbliżyły się do niego z naturalnością, która nie zawierała w sobie ani odrobiny zazdrości czy rywalizacji. To nie był trójkąt. To był krąg.
Tamtej nocy nie było granic. Takich erotycznych doznań nie przeżył żaden człowiek na ziemi - nigdy. Ciała Althearianek z jego ciałem splatały się w ekstazie rozkosznych uniesień z nieziemskimi, podniecającymi oddechami, a umysły przenikały się nawzajem. Każdy dotyk był muzyką, każda pieszczota — czystą energią, płynącą przez ich skóry niczym światło. Języki tych cudownych istot wyczyniały cuda trudne do opisania, które na ziemi nigdy nie wydarzyły się. Ich ruchy były harmonią wyrażoną w ciele. Tamtej nocy Marek nie był już tylko człowiekiem. Był spełnieniem, częścią miłosnej melodii, której nikt nie znał, a która raz zagrana — trwała w nim na zawsze.
Tu na ziemi teraz jego życie płynęło inaczej. W codzienności, pośród ziemskich zgiełków, potrafił się zatrzymać. Wystarczyło, że zamknął oczy i pomyślał o Saerith, o Eshirze i Thalei. Wtedy czuł ich obecność — ciepło ich ramion, delikatność dotyku, zmysłowość ich spojrzeń.
Nie zawsze mógł być z nimi fizycznie, ale dzięki nim nigdy nie był sam. Ich miłość była wieczna, a dzięki niej Marek miał dar przekraczania czasu i przestrzeni — mógł powracać do ich czułości, ich bliskości i niegasnącego pragnienia zawsze wtedy, kiedy tego potrzebował.
Była to obietnica, która rozświetlała jego życie jak najjaśniejsza gwiazda — wieczna pieśń Velhary, która nigdy nie przemija.
Marek nie szukał już cudów — bo sam nim był.
Velhara była daleko, a
jednak w każdym jego oddechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz