30 października 2025

Zawsze wiedziałem co to znaczy, że jest się człowiekiem

 

Zawsze wiedziałem co to znaczy, że jest się człowiekiem

To nosić w sobie pęknięcie, jakby ktoś wbił nóż w żebro

Jakby zostawił ostrze aż po rękojeść

Abyś sam mógł kręcić tym ostrzem w bolącej ranie

To budzić się o trzeciej nad ranem zataczając się ze zmęczenia

I pytać tylko: czy to moje serce bije, czy słyszę tylko echo cudzego bólu

To kochać tak, żeby bolało w zębach i wypadały włosy z rozpaczy

Gdy komuś dzieje się krzywda, której nie potrafisz zapobiec

I nie umieć pocieszyć, bo słowa ważą więcej niż ołów

To płakać nad psem, który umarł porzucony przez niegodziwca

I nie płakać nad sobą, gdy w lustrze widzisz obcego człowieka

To śmiać się głośno w pustym pokoju

Bo śmiech jest jedyną walutą, którą jeszcze możesz wydać

To upadać i wstawać, upadać i wstawać, aż kolana staną się mapą

A blizny na ciele – alfabetem

Z którego łatwo opisać własne życie

Już wiem, że  być człowiekiem to być iskrą w ciemności

Która pali własne palce, aby światło dotarło do czyichś oczu

Aby ciepło ukoiło i dało poczucie bezpieczeństwa

I nie żałować, gdy popiół z tych palców opadnie na dłoń

 

Nauczyłem się ludzkiej duszy

 

Nauczyłem się ludzkiej duszy

Nauczyłem się ludzkiej duszy w łykach porannej kawy

Gdzie para unosi się jak niedopowiedziane „przepraszam”

Gdy żona  się śmieje i radość bije z jej twarzy

A syn nie musi niczego udawać

W autobusie  o 5:17 gdzie jakaś  kobieta przyciska do piersi torebkę

Gdzie ma pękniętą filiżankę po matce, która odeszła

Dotyka jej, a oczy ma szeroko otwarte

Obserwując ją dostrzegam, że ona nie płacze.

Tylko mruga, jakby łzy były zbyt ciężkie

Nauczyłem się ludzkiej duszy

W oczach starca  siedzącego na ławce

I w kałuży, w której  odbijają się buty bezdomnego

Dziurawe, ale jeszcze nadające się do chodzenia

Bezdomny grzebie w śmietniku i  kiwa głową

A ja słyszę: „wstań, świat się nie kończy na butach”

Nauczyłem się, że dusza nie jest lampą

Tylko latarką w kieszeni

Która świeci tylko temu, kto szuka drogi

W śmiechu dziecka, które rysuje kredą słońce na asfalcie

Bo to prawdziwe schowało się za chmurami

W radości kobiety na wózku inwalidzkim

I niewidomego młodzieńca grającego na flecie

Psa wyrzuconego jak zepsutą zabawkę

A także złamanej gałęzi młodej jarzębiny

I w ciszy po kłótni, gdy on trzaskając zamyka drzwi

A ona płacze i liczy oddechy do zera

I gdy most zostanie zburzony

I pociąg wypadnie z torów

Właśnie w takich miejscach jest najważniejsza mapa

Którą mało kto potrafi niestety odczytać

Nauczyłem się, że dusza nie waży nic

Ale nosi w sobie każdy kamień, który podniosłem, aby nie upaść

I nauczyłem się, że dusza najgłośniej krzyczy

W chwili, gdy milczy

Kłamstwo w ludzkiej otchłani

 

Kłamstwo w ludzkiej otchłani

W gardle człowieka  czarny kamień tkwi

Który udaje serce zlęknione

Biję w nim echo słów jakich nigdy nie było

I tych, których nigdy nie powie

Oczy ma jak dwa lustra pęknięte

W których odbija się świat na odwrót

Gdzie uśmiech to sztylet, łza i trucizna

Dłonie fałszywie splatają się w modlitwę

Lecz palce drżą od ciężaru kłamstw i obłudy

Rosnące jak pleśń na ścianach duszy

W ustach gorzki  popiół prawdy

Połknięty w dzieciństwie

I jad gęsty jak smoła

Którym pluje w twarz każdemu

Kto patrzy i pyta  „Kim jesteś?”

W otchłani piersi pływa ryba bez oczu

I w szarości mgły zagubionej

Ludzkiej egzystencji

Pozbawionej siebie

I swojego rozumu

Okrutne kłamstwo

Nie widzi światła

Dobroci

Nadziei

I prostej drogi przed sobą

Ale czuje ciężar każdego kłamstwa

Którego jeszcze nie wypowiedział

I kłamstw, którymi się ciągle otaczał

A gdy noc zaciska się jak pięść wokół szyi

Jak pętla skazanego na potępienie

Człowiek szepcze: „Wierzę tylko sobie”.

A w odpowiedzi…

Tylko cisza – głębsza niż grób

Tam gdzie leży prawda, którą sam pochował

Bo nie wierzył niestety

W siebie

 

Jestem wszędzie

  Jestem wszędzie Jestem w świetle poranka, który w szyby uderza W oddechu wiatru, który liście przegania W ciszy między słowami, gdy ...